Archive

25 listopada, 2014

Browsing

Tylko dla dorosłych

Co w trawie piszczy?

    Amatorszczyzna to najgorsze co może przydarzyć się biznesmenowi. Bez względu na to jak pospolite jest to określenie, wszyscy dyrektorzy w elitarnych kręgach biznesowych bali się takiego zaszeregowania jak niczego na świecie. Bał się jej także Krzysiek, który przez wiele lat, uważany był za wytrawnego dżentelmena i dobrego ekonomistę. Gdyby mógł utrzymać w mocy tę opinią i podzielić się nią z Józefiną, byłby prawdziwym szczęściarzem. Cenił jej zdanie, mimo że ich znajomość nie była jeszcze tak bliską. Będąc z Iwoną, czuł, że brakuje mu przebojowości i impetu w podejmowaniu ważnych, niekoniecznie twardych – męskich decyzji. Nie mógł wiedzieć, że pojawienie na horyzoncie Józefiny, tak diametralnie odmieni jego życiowe przedsięwzięcia i osobiste pasje. Część tych decyzji wprowadził od zaraz w nadziei na odnalezienie w swoim i tak nieźle pokręconym życiu – głębszego sensu. Natomiast sensu w miłości, której prawdziwie nigdy nie posmakował, szukał w związku z Józefiną, jeśli udałoby mu się ją do siebie możliwie skutecznie przekonać i w sobie do szaleństwa, rozkochać. Cale trzy dni niecierpliwie wyczekiwał spotkania, które miał nadzieję spędzić tylko w towarzystwie wymodlonej Józki.

– Będzie bardzo dobrze – powtarzał i przygotowywał się do podróży. Było tak zapewne dlatego, gdyż znał Józefinę niemal od zawsze. Wiedział jak wrażliwą i dobrą była dziewczyną, i jak wiele uwagi poświęcała miłości, którą utraciła, bo tak chciał los i przewrotna fortuna. Nie bał się ryzyka, ono go ekscytowało… To przekonanie i uzasadnione twierdzenie, że trzeba wszystko zaczynać od nowa, wzbudzało w nim wiele optymizmu i radości.

    Pociąg z Poznania do Wrocławia przyjechał trochę opóźniony. Wtorkowy wieczór wydawał się być Krzyśkowi taki obiecujący, że nie zauważył, jak szybko zszedł z peronu do holu dworca głównego w kierunku wyjścia do miasta. Nie niepokoił się, że Józka będzie myślała, że prawdopodobnie do niej nie przyjedzie, ponieważ był z nią w nieustannym kontakcie telefonicznym. Dlatego spokojnie podszedł do taksówkarza, by prosić go o zawiezienie na ulicę Wiśniową. Miał wiele czasu, by nasycić wzrok uroczymi, wrocławskimi ulicami. Zawsze lubił Wrocław tak, jak lubił swój dom w Poznaniu. Z tym urokliwym, dolnośląskim miastem miał tyle miłych wspomnień: zwariowane, aczkolwiek szczęśliwe dzieciństwo, zbuntowaną akademicką młodość i niespełnioną miłość. Gdyby nie praca zawodowa rodziców i szybka przeprowadzka do Poznania, pewnie to miasto miałoby jedyną wyłączność na jego zainteresowanie, pochlebstwa i sympatię. Taksometr w taksówce nie wybił zbyt dużej kwoty, dlatego Krzysiek uśmiechnął się do siebie zadowolony. To zabawne jak zawsze cieszył, że coś dla siebie wyskrobał od losu. Takie tam męskie fanaberie, jakby powiedziała jego matka Amelia. Ale nawet gdyby była to tylko zabawa z frywolnym losem, poczuł się przyjemnie. Zapłaciwszy za usługę, to znaczy za przejechaną drogę, pożegnał się z taksówkarzem i podążył gdzieś przed siebie.

   Dom, w którym mieszkała Józefina, nie był ani nowoczesny, ani zbyt okazały. Robił jednak wrażenie pod względem dziewiętnastowiecznej architektury. Dotykając bezwiednie jego ścian, spojrzał na domofon, a potem zakodował się, by móc swobodnie wspiąć się na czwarte piętro okazałego budynku. Spojrzał na zegarek – była prawie godzina dwudziesta. Teraz, ku swej wielkiej uciesze, szedł w stronę mieszkania Józki, zastanawiając się nad tym, jak go przywita. Ta z nieukrywaną radością otworzywszy drzwi, podeszła do niego, objęła go w pół i życzliwie pocałowała na przywitanie. Suchy pocałunek w policzek, migotliwe spojrzenie nie wywarły jednak na Krzyśku wielkiego wrażenia. Po prostu zaistniały i tyle. Ale ona oczarowała go zupełnie czymś innym – powierzchownością. Wyglądała tak, jakby zeszła z obrazu Henryka Rodakowskiego: czarna suknia, włosy upięte w niewielki koczek i uśmiech, którego nie sposób było zapomnieć, wszystko to składało się na nieziemski obraz, pejzaż kilku ze sobą splecionych motywów życia kobiety, wkomponowanych w jedną magiczną – ludzką całość. – Jak minęła podróż? – zagadnęła Krzyśka, by przerwać krępujące milczenie, które ją momentami paraliżowało. – Miałeś w pociągu miłe towarzystwo i miejsce w dobrym przedziale?

– Oj tak, jechałem w pierwszej klasie. Niestety w samym przedziale czekał mnie jazgot rozwydrzonego dzieciaka i upominania jego bardzo krzykliwej, jak na młody wiek matki, której głos bezwzględnie siekał moje ciało wzdłuż i w poprzek. Oczywiście próbowałem coś czytać, ale niestety nie byłem w stanie skupić się na artykule z gazety. Moje rozczochrane myśli po prostu szalały – biegały po bezdrożach mojego mózgu w kierunku ciebie – przygody mojego życia i przyszłości, której kształtów nie potrafię doprecyzować, ani nawet po ludzku nazwać. Ta odpowiedź nieco zaskoczyła Józkę, mimo to stwarzała ona pozory spokoju i wyluzowania.

    Kolacja wyglądała imponująco. Schab zapiekany ze śliwkami i dwie surówki z ziołami, i ciemnym ryżem wydawały się być smakowite. To dlatego zajadali się nimi bez pamięci, jakby czynność wspólnego konsumowania potraw była przypisana im obojgu niemal od zawsze. Nastrój błogiej radości i intymności chwili powodował, że oboje czuli się przy sobie bezpiecznie, ale Józka nie była jeszcze w pełni gotowa na nową miłość, przynajmniej tak jej się wtedy wydawało. W jej głowie wrzało od przeróżnych myśli i urywanych wspomnień. Nachalnie odtwarzany przez jej mózg portret Marcelego, boleśnie wdzierał się w nową rzeczywistość
i jakość jej towarzyskiego życia. Nawet w obecności Krzyśka, czuła na sobie ciężar minionej miłości i mężczyzny, którego do niedawna tak bardzo kochała.

    Szczerze mówiąc, nawet teraz porównywała Krzyśka z Marcelim. Ale nie było jej z tym dobrze. Czuła się tak, jakby grała w teatrze masek. W teatrze, gdzie życie jest tworzywem, a nie czuciem życia, oddechem i kobiecym losem. Bała się, że tamta miłość zniweczy jej teraźniejszość. Tłumiąc w sobie sprzeczne uczucia, próbowała za wszelką cenę wypłynąć na powierzchnię swojej znienawidzonej samotności. A wszystko po to, by nie poddać się zgryźliwej stagnacji, by zapobiec degradacji własnego umysłu i poranionej duszy. Nic więc dziwnego, że postanowiła postawić wszystko na jedną kartę, choć strach przed nowym paraliżował każdy skrawek jej pięknego, głodnego miłości ciała.

Nagle poczuła na swoich ustach oddech Krzyśka. Ciepło i zachęcająca ją do intymności namiętność nakazywały jej, aby przyjęła na siebie tę nową miłość, która wydawała się jej na ten czas i okoliczności życia tak niepożądaną. Ale nie wzbraniała się przed zainicjowaną przez Krzyśka czułą, wytrawną miłosną gierką. Pewnie dlatego, że spragniona intymności
i dobrego seksu potrzebowała bliskości silnego, atrakcyjnego mężczyzny.

    I tak na przekór żałobie, rozsądkowi i ludziom, w zakamarkach przyciemnionego pokoju na Wiśniowej, notabene na czwartym piętrze, pieszczota goniła pieszczotę. Tylko przyciszony, pełen liryzmu głos Adele płynący z winylowej płyty, pulsacyjnie wznosił się ponad rozstrojone rozkoszą głosy Józefiny i Krzysztofa, nadając całej tej intymnej sytuacji erotycznej oprawy… Ręce Krzysztofa prześlizgiwały się wzdłuż ciała Józefiny – jeszcze i jeszcze, jakby mało mu było bliskości i rozkoszy.

– Kochaj mnie, proszę! – szeptała Józka, obejmując rękoma nagi tułów Krzysztofa. W parę chwil potem, w spazmach podniecenia, miłość wydała z ciał obojga rozmiłowanych w sobie kochanków ekstatyczne jęki, powodując w nich raczej niekontrolowany odruch spełnienia, na które oboje z takim przejęciem i zniecierpliwieniem tego wieczoru czekali.

    A gdy ich umęczone miłością i seksem ciała uwolniły się wzajemnie od siebie, bez wstydu i zażenowania, jakby niechcący, poddali się kolejnej – tym razem sennej pieszczocie, zmuszając swoje dusze i damsko-męską cielesność do odprężającej relaksacji. W tle zaś ciemność harcowała po kątach, otaczając poświatą tajemnicy wszystko to, co było świadkiem ich nieprzypadkowego zbliżenia, jakby nie kontrolowana przez nikogo przestrzeń czasu
i sytuacji była wyrazem ich nieoczekiwanej, choć bardzo chcianej i jak najbardziej świadomej decyzji. W naturalnej atmosferze ciszy i błogosławionego spokoju, w rytmie i tonacji zharmonizowanych oddechów, miłość pozwalała im na nowo przeżywać swoją wolność, radość i człowieczeństwo.

Francuzeczka – proza

IMG_7150

Vive Paris!

    Paryski epizod w życiu Nataszy, jak ją złośliwie nazywał Damian, był przełomowym.Nawet nie dlatego że mogła zobaczyć zabytki największej europejskiej stolicy. Tutaj, na jednej z paryskich ulic przepięknej, szesnastej dzielnicy mieszka jej ukochana przyjaciółka Matylda. Młoda, inteligentna, zabawna, a przy tym cholernie ambitna, której marzenia o pozostaniu pod francuskim niebem dłużej niż tylko na jedną chwilę, były jednym z wielu celów, jakie sobie postawiła, by móc cieszyć się we Francji studiami, pracą, wolnością, ale nade wszystko mierzyć się każdego dnia z trudnym, emigranckim życiem, które ją cholernie przytłaczało, nadając mu z lekka gorzkawo-słodkawego posmaku intelektualno-ekonomicznej prowokacji. Na jej własne szczęście pojechała tam nie tylko z myślą o zarobkowaniu.

    Studia – oswajanie się z mentalnie bardzo rożnymi ludźmi, kulturą i historią epatującą różnymi wydarzeniami i przesadzoną w literaturze, i sztuce swobodą obyczajową – pozwalały jej wznieść się ponad znienawidzoną zwyczajnością pozostawioną w swojej ojczyźnie. A było naprawdę od czego się odżegnywać.
Oczywiście, że kochała Polskę. Ale cóż to za ojczyzna, która nie zapewnia swoim obywatelom pracy i powszedniego chleba? Dlatego starała się zrobić wszystko, by zafundować sobie lepsze życie i pozostać we Francji, gdzie było jej po prostu odrobinę lepiej, choć trzeba być głupcem, by nie wiedzieć, że na wszystko musiała sobie ciężko, ale to bardzo ciężko zapracować. Natalia trzymająca w ryzach swój temperament i emocjonalność, doskonale pamięta pierwsze wrażenie, jakie wywarła na niej Francja. Była to postrzępiona emocjami myśl: Boże, jak tutaj jest niepospolicie ładnie!
Serce nadymane nowymi uczuciami biło jej wtedy tak mocno, jakby muzyk wprawną ręka walił w bęben. Nie mówiąc o tym, jak bardzo ucieszyła się na spotkanie ze swoją przyjaciółką, która czekała na nią na niewielkim lotnisku Beauvais Tillé – położonym dwie godziny drogi od Paryża. Niewątpliwą radość sprawiło jej także przyjechanie autokarem na docelowy przystanek w centrum Paryża, nieopodal Hotelu Concorde La Fayette, gdyż stamtąd do domowej enklawy Matyldy było zaledwie kilkaset metrów.

    Gdy szły obie w stronę eleganckiej kamienicy i mieszkania Matyldy, patrzyła na świat, którego nie znała. Świat, który obejmował jej jestestwo nową, romańską przestrzenią, użyczał powietrza i energii potrzebnej do kontemplowania magii kraju, którego historię znała na tyle dobrze, by nie czuć się pośród miliona anonimowych Francuzów wyalienowaną… Czuła się tutaj tak, jakby Bóg rzucił jej do stóp świat z opowiadań i książek mądrych ludzi, którzy wiedzieli o nim więcej niż ona sama. Godziny i minuty spędzone w domu Matyldy, wspólne popołudniowe i nocne spacery po mieście pozwalały im obu zintegrować się na nowo, połączyć w jedną trwającą kilka dni – chwilę… Wzmocnić a może pogłębić przyjacielską sympatię – wesprzeć w „niedoli” ducha, na którą cierpią niemal wszyscy emigranci i pisarze.
Takie czy siakie wędrówki Natalii z Matyldą – po paryskich dzielnicach – w poszukiwaniu wrażenia, które mogłaby Natalia w sobie poukładać i na zawsze utrwalić, a potem zawieźć do Polski, pozwalały jej na ponowne odkrycie w sobie empatii i ciekawości świata; na zrozumienie dawno zapomnianej przez ludzkość prawdy, zawartej w starym, uniwersalnym – niekoniecznie tylko polskim – porzekadle: Podróże kształcą.
Mądrością tą chciała nasycić pragnienie poznania świata, który wydawał się jej taki odległy i bardzo obcy, a który Matylda z entuzjazmem i dobrocią serca przed nią wytrwale odkrywała. Oczywiście, że Paryż ją olśnił i zafascynował, szczególnie architektura i ludzie. To w ludziach – ich twarzach, powierzchowności, zwyczajnych ruchach i gestach – cierpliwie szukała cywilizacyjnych, „wielkopańskich” oznak bogatszego, lepszego zachodu, który poza nielicznymi wyjątkami, był tak bardzo podobny do polskiego. Nawet portretowanie miasta i francuskojęzycznych tubylców wydawało się jej być na tyle spontaniczne i naturalne, że nawet Matylda nie robiła przyjaciółce wyrzutów z powodu zbytniej ekscytacji…
Rozumiała, jak wszystko wydawało się jej tutaj wyjątkowo piękne i naturalnie, niezwykle ważne.

    Gdy rozmawiała z Matyldą, nie kryła tego, że najbardziej jednak oczarowała ją opowiedziana przez Matyldę historia o powikłanej przyjaźni, być może miłości, pewnej młodej Rosjanki do Francuza z bizantyjskimi korzeniami, która nie tylko rozbudziła w niej kobiecą, pisarską ciekawość, ale nastroiła do emocjonalnej podróży w głąb ludzkiej duszy. Dręczył ją jednak pewien szczegół: kiedy Matylda opowiadała jej tę przedziwną i smutną historię, ciągle odnosiła wrażenie, że nie jest z nią do końca szczera, że gniecie ją jakaś tajemnica, której nie chciała jej wyjawić. Intuicja podpowiadała Natalii, że może chodzić w tej opowieści o nią samą. Ciekawość zżerała ją od środka, ale nie czuła się na tyle zdeterminowaną, by drążyć w jakiś szczególny sposób ten temat i pochylać się nad tajemnicą tej anonimowej – towarzyskiej, rosyjsko-francuskiej historii. Może kiedyś, jak nie zapomni, poprosi Matyldę o wtajemniczenie jej w szczegóły, ale póki co temat ten traktowała tak, jakby w ogóle nigdy nie istniał. Dni upływały tak szybko, że sercu Natalii zbierało się na płacz.
Czuła, że Paryż – miasto wiecznego spoczynku Chopina, Marii Curie – Skłodowskiej, Edith Piaf i wielu wybitnych obywateli tego francuskiego świata jest jej tak samo bardzo bliski jak kraj, w którym po raz pierwszy spojrzała swojej matce w oczy.
Na dzień przed odlotem szykowała się do pożegnania z Francją i powrotu do ojczyzny, by zdążyć powrócić do domu przed przyjazdem Damiana z Zakopanego. Co wtedy czuła i myślała? Pewnie było jej smutno, że musi pożegnać się ze światem, który dzięki swojej przyjaciółce Matyldzie oraz kiepskiej sytuacji w domu, od kilku dni z taka pasją i determinacją odkrywała. Była z siebie dumna, że pokonała w sobie nieśmiałość i wyruszyła w daleką podróż za przygodą i Matyldą.
Kilka migotliwych i nieprzeciętnych obrazów Francji zabierze jednak do domu: Matyldę wraz z jej studyjnym mieszkankiem w szesnastej dzielnicy, nowoczesną dzielnicę La Défense, mosty i barki na Sekwanie, błękit francuskiego nieba nad Paryżem, świergot ptasząt, atmosferę polskiego – katolickiego kościoła, przedziwny zapach rozbieganego po ulicach i paryskich skwerach i bulwarach ludzkiego życia, które podobnie jak w Polsce, było w swej upiornej zwyczajności ekscytujące i naprawdę piękne…