Archive

styczeń 2016

Browsing

Po prostu Matka Boga

Chcę dziś Państwu zaprezentować stałą rezydentkę cukiernio-kawiarenki “Szarotka” w Muszynie, w woj. małopolskim, którą jest – i tu się Państwo zdziwią! – Matka Boska. Jej piękny wizerunek urzekł mnie we wrześniu ubiegłego roku podczas wizyty autorskiej…
A ja, jak to ja, upamiętniłam Ją w swoim najnowszym wierszu zadedykowanym pewnej młodej, pięknej i utalentowanej dziewczynie, córce Właścicieli ww. lokalu – Paulinie Jabłońskiej, jako że wczoraj obchodziła swoje kolejne urodziny… Mam nadzieję,że te proste słowa, oddadzą charakter wyjątkowego posłannictwa i pieczy Maryi, jaką roztacza Ona nad gośćmi muszyńskiej “Szarotki”… Zatem, zapraszam do czytania, życząc Państwu niezmiennie: Miłego, dobrego dnia! Do zobaczenia na stronie Ocal słowa kiedyś, może nawet jutro.

12400848_1697093323842413_2210877132683976755_n

Matka Boska Kawiarniana
błogosławi przyjezdnym i muszyńskim gościom
SZAROTKI od rana,
by pierwsza kawa splamiona mlekiem smakowała,
ciasteczko podniebienie łechtało,
stawało się na wskroś poetyckie!

11 stycznia 2016 r.

W świecie baśni – Samuel

Poczęstuję dziś Państwa, niebywałą historią, której bohaterką jestem ja i tajemniczy anioł mieszkający w “Domu Pod Wędrownym Aniołem” w Szklarskiej Porębie. Miłego wieczoru i przyjemnego czytania.

???????????????????????????????

Samuel – epizod II [ Książka pt. Krotki traktat o aniołach, mojego autorstwa]

W pokoju Danki czekała na nią jeszcze kolejna przesympatyczna niespodzianka. Otóż przyszło jej dzielić pokój z niewiarygodnie urodziwym aniołem. To dlatego, gdy tylko go dostrzegła, rzuciła szybko na powitanie:
– Witaj aniołku! Anioł uśmiechnął się do niej beztrosko i zalotnie, jakby chciał podkreślić wyjątkowość tej chwili, bo chwila w rzeczy samej była wyjątkową.
– Aaa, to ty jesteś tą nową lokatorką, z którą będę od dzisiaj dzielić ten pokój?
– Tak, to ja! – Czyżbyś był moją osobą rozczarowany? – nieśmiało, aczkolwiek grzecznie Danka odpowiedziała.
– Mam nadzieję, że będziesz mnie wspierał w mojej samotności i pozwolisz na serio uwierzyć w obcowanie ludzi z przemądrzałymi aniołami.
– Oczywiście, że będę nad tobą sprawował opiekę, w końcu od tego są anioły, po czym wtrącił:
– Powinnaś wiedzieć, że nie jesteśmy przemądrzali! – przyznał uczciwie, a potem dodał: – Jest nas tutaj niezła gromadka: Boreasz, Zachariasz, Mateusz, Ramona, Jakub, Florian i najmłodszy z nas wszystkich Beniamin. Może chciałabyś ich teraz poznać? – dopytywał nieco podekscytowany.
– To nie będzie długo trwało – śmiało wyrzekł, ale poznana dziesięć minut temu kobieta na propozycję anioła w ogóle nie zareagowała…
– Jak masz na imię? – uparcie kontynuował zainicjowaną przez siebie rozmowę anioł.
– Mój drogi – mam na imię Danuta, ale przyjaciele i znajomi mówią do mnie Danka. Przyjechałam z Legnicy, miasta nazywanego do niedawna przez legniczan małą Moskwą…
– A ty masz w mój chłopcze jakieś imię? – przekornie zapytała.
– Ja mam na imię Samuel. Prawda, że moje biblijne imię robi na śmiertelnikach piorunujące wrażenie?
– To prawda, imię masz oryginalne, chyba starotestamentowe… – odpowiedziała Danka. Ale Samuel zignorował jej odpowiedź i po prostu na moment zamilkł… Pomiędzy nimi zapanowała cisza, świat umilkł, tylko duże perliste krople deszczu płynące wzdłuż okna mieniły się blaskiem dżdżystego poranka. Nim Danka rozpakowała wszystkie swoje rzeczy i starannie poukładała je na półkach w szafie, anioł po raz kolejny uśmiechnął się do niej uwodzicielsko i zalotnie. Zachęcając poznaną przed chwilą kobietę do dalszej rozmowy, po dłuższej chwili milczenia znowuż powiedział: – Danko, czy będzie mi wolno od czasu do czasu o tym i owym z tobą pogadać? Tak długo mieszkałem tu sam… Wiesz, wyglądasz na równą babkę.
– Ależ oczywiście, że możemy pogadać – odpowiedziała, zaskoczona pytaniem anioła, kobieta.
– Jeśli chcesz, możemy zostać od razu przyjaciółmi. A czy potrafisz się kumplować z kimś tak dorosłym i dojrzałym jak ja? – zapytała Danka.
– Ależ Danuto, naprawdę mocno przesadziłaś. Przecież doskonale wiesz, że przyjaźń to relacja społeczna, którą nie ogranicza ani wiek, ani status społeczny… Jeśli już zaistnieje pomiędzy ludźmi, to może być jedynie nieustannym źródłem bezinteresownej dobroci, a nawet fascynacji i życiowej mądrości – powiedział Samuel, leniwie wstając z łóżka.
– To cudownie, że jesteś do mnie tak pozytywnie nastawiony. W takim razie, skoro jesteśmy na siebie aż na około trzy tygodnie skazani, stwórzmy razem skrawek wspólnego nieba.
Nim kobieta wypowiedziała ostanie zdanie, Samuel zamyślił się, wsparł głowę na ręce podtrzymywanej przez obie nogi i zamarł w kamiennej pozie, jakby tu i teraz nie miało już dla niego żadnego znaczenia.
– Też mi kompan! – pomyślała Danka i wyszła z pokoju, udając się do szkoły,
w której miała o godzinie dziesiątej pięćdziesiąt pięć rozpocząć – z klasą pierwszą „a” – swoją pierwszą lekcję.
A w szkole jak to w szkole: dzieciaki zniecierpliwione wyczekiwaniem na upragnione wakacje, próbowały zbojkotować zajęcia, by nadać im za wszelką cenę rozrywkowego charakteru. Niestety musiały o tym zapomnieć, bo obowiązek to rzecz święta, tak jak święci są aniołowie. Dlatego Danka wypełniała – jak zawsze! – swoje nauczycielskie obowiązki najlepiej, jak umiała, by nie mieć wyrzutów sumienia ani moralnego kaca.
Mimo wielkiego zapału do aktywności intelektualnej i fizycznej, około godziny piętnastej dwadzieścia pięć czy sześć kobieta była już totalnie wykończona. Dopiero gdy powróciła po pracy do „Domu Pod Wędrownym Aniołem”, poczuła się szczęśliwą, tym bardziej, że Samuel od razu dał jej o sobie znać, nucąc pod nosem refren nieznanej, bardzo melodyjnej piosenki:

Niebo upstrzone aniołami
płacze od rana rzewnymi łzami,
bo zło nad światem panuje,
ludziom życie rujnuje…
La,la, la, la, la, la…
La, la, la, la, la, la!
A wiatr aniołom wtóruje, we wszystkim im kibicuje…

– Ooo, proszę… mój mały aniołek śpiewa piosenkę! Czyżbyś chciał wziąć udział w programie „Mam talent”?
– Cześć Danko! – zwrócił się do przyjaciółki.
– Daj spokój z tymi insynuacjami. Tu nie o żadną karierę i sławę chodzi, ale o biedną ludzkość, która zagrożona jest przez piekielne czarty, które od ponad dwóch tysięcy lat jak nie więcej manipulują myślami i czynami człowieka, zmuszając go do niepopularnych decyzji i bardzo często tragicznych w skutkach występków. Rozejrzyj się wokół.. Dzisiaj na świecie jest tyle smutnych kobiet i mężczyzn, a jeszcze więcej opuszczonych na ulicach dzieci, że serce mi się kraje na ten bezbożny, polski widok.
Zresztą powinnaś o tym doskonale wiedzieć! – z przekonaniem i dumą wykrzyczał. Uczysz przecież młodzież, której światem potrząsają złe, czarcie moce, niszcząc ich poczucie bezpieczeństwa i beztroskie, radosne dzieciństwo.
– To fakt, moi uczniowie miewają pod górkę, ale bywa, że niekiedy wyłącznie na własne życzenie… Na szczęście na świecie istnieją ludzie dobrej woli, którzy niosą im pomoc, okazując należne zainteresowanie i szacunek – odpowiedziała z entuzjazmem, a jej oczy zaokrągliły się od wzruszenia…
– Sama widzisz, jakie to ważne! – spuentował wypowiedź Danki dobroduszny Samuel. Mamy ze sobą naprawdę wiele wspólnego, dlatego powinniśmy się od dzisiaj trzymać razem…
– Oczywiście, pod warunkiem, że nie będziemy wchodzić sobie w paradę – wyznała, licząc na anielskie zrozumienie…
– Ty robisz swoje, ja swoje – poinformowała Samuela, Danuta.
– Doskonale! – Niech każde z nas robi swoje – przytaknął Danucie anioł, jakby właśnie tylko na takie zapewnienie z jej strony czekał. Bał się, że Danka wycofa się z deklaracji i po babsku będzie wtrącać się w anielskie sprawy jego niebieskich kompanów. Na wszelki wypadek zmierzył ją badawczym spojrzeniem, westchnął ciężko i zawiesił się pomiędzy ziemią a niebem. W końcu po pięciu minutach medytacji i wpatrywania się w zachmurzone niebo przez otwarte na oścież okno, wyszedł z pokoju, by mimo niepogody zaczerpnąć górskiego powietrza. Sądzę jednak, że poszedł do Boreasza, Zachariasza, Mateusza, Ramony, Jakuba, Floriana oraz Beniamina, rezydujących na parterze obszernego korytarza i w kilku pokojach na pierwszym piętrze, by zupełnie na neutralnym gruncie poplotkować o nowej rezydentce „Domu Pod Wędrownym Aniołem”, która przypadła mu tego dnia po anielsku do gustu.
Na wszelki wypadek zmierzył ją po raz kolejny przenikliwym spojrzeniem, ciężko przy tym westchnąwszy, a potem niespodziewanie zawiesił się pomiędzy ziemią a niebem. Po dwóch może trzech minutach samotnej medytacji wszedł z powrotem do budynku.

Autor: Danuta Schmeling

W zwierciadle

Piotr i jego fascynacje – książka: Lustro – sekretne życie Anki Es. Zapraszam do czytania.

12459963_10153875895674265_107548571_n

Piotrek od dawna trzymał sztamę z mamą, może dlatego że oboje mają te same wady i zalety, kto ich tam wie?
Radosny indywidualista od dziecka kochał swoją ponadczasową miłość do muzyki i wystukiwania prostych rytmów. Inteligentny, nieco sarkastyczny wobec innych, nie był dla rówieśników uciążliwym „pajacykiem”. Gdziekolwiek pojawiał się w swojej Dj – czapeczce, budził uśmiech i chyba powszechną akceptację. Wesołek z usposobienia i charakteru, raptus w każdym względzie – kochał potajemne rozmówki z mamą na okoliczność łagodzenia młodzieńczych przewinień i wpadek zaliczanych u swego wymagającego taty. Nawet usamodzielnienie się jego od rodzicielskiego portfela i mieszkania nie zmieniło w nim postawy mamusinego syneczka.
Anka nigdy przed nikim nie ukrywała tej matczyno-synowskiej miłości i obnosiła się nią na prawo i na lewo.
Nieraz zastanawiałam się, skąd to się w nich obojgu bierze i odkryłam, że mają te same zodiakalne słabości i skłonności do robienia „wielkiego halo” z najmniejszego problemu, który wydawał się im być końcem świata. Kochali swoje tajemnice, „bródki” i ploteczki. Najbardziej jednak uwielbiali informować się nawzajem, o tym, co śnili i czego powinni się w związku z tym bać lub ewentualnie wystrzegać.
Dawanie sobie przestróg na daną, ważną okoliczność i chwilę czyniło z nich magów i czarodziejów. I tak pozostało do dziś, choć posunęli się w latach i mogliby wreszcie zdystansować się do świata i swoich zabawnych, rodzinnych relacji. Tę pasję kochania i dbania o siebie zaszczepiła Anka w dzieciach od dawien dawna, mając nadzieję, że kiedyś, gdy jej zabraknie, ta miłość pozwoli im na przeżycie samych siebie. Nie jest przecież tajemnicą, że tylko przez miłość i dobroć ludzie nas zapamiętują. Wiem od niej także, że bez Piotrka nie mogłaby żyć, tak jak nie mogłaby istnieć bez Filipa czy Marii. Zawsze mogła na Piotrka liczyć, bo w jego sercu było i jest wiele miejsca na dobroć. Ofiarny, pomocny i bardzo życzliwy ma czas nie tylko dla siebie, ale także dla swoich bliższych czy dalszych krewnych, przyjaciół i wielu znajomych.
A co z Markiem? Jakie jest jego miejsce w życiu Anki i jej rodziny? Czy nie jest tak, że Marek jako człowiek jest jedynie „przyprawą korzenną” do podprawiania lub zaostrzenia smaku rodzinnego życia Anki i ich wspólnych dzieci? Wiele razy zastanawiałam się nad jego pozycją w rodzinie i ciągle odnosiłam, i odnoszę wrażenie, że traktowany był i jest przez swoich najbliższych w sposób nie urągający jego godności czy człowieczeństwa. Zresztą zaprzeć się tej miłości Anna nie chciała, nie tylko przez wzgląd na wspólnie spędzone lata, ale także składaną przed Bogiem katedrze przysięgę małżeńską. Marek był częścią niej, a ona częścią Marka – tak być musiało i żadna inna opcja nie wchodziła w rachubę, nawet przywróconej wolności.
Sentencja przysięgi złożonej Markowi w kościele: „Dopóki śmierć nas nie rozłączy…” stanowiła dla Anki sedno sensu bycia we dwoje. Uważała bowiem, że kto nie szanuje swojego bliźniego, nie szanuje Boga. Ten zaś, co sprzeniewierza się w życiu przysiędze małżeńskiej, nie jest godzien miłości ani przyjaźni swego partnera, ani nikogo innego, kto zapełniłby pustkę po utraconej miłości. Naturalnie w granicach rozsądku i ludzkiej przyzwoitości – trudno sobie bowiem wyobrazić związek, gdzie jedno jest przez drugie poniżane czy bite – wtedy najmądrzej jest się rozwieść, bo nie ma innego, rozsądniejszego wyjścia z patowej sytuacji…

Autor : Danuta Schmeling

Epicko-lirycznie, czyli po mojemu…

Drodzy Czytelnicy, prezentuję dziś Państwu 1. epizod mojego nowego projektu literackiego z odbytej przeze mnie w ubiegłym roku podróży autorskiej do małopolskiej Muszyny oraz kilka miniatur poetyckich napisanych w ostatnim czasie. Zainteresowanych zapraszam do czytania i liczę na Państwa czytelniczą przychylność, za co z góry bardzo dziękuję.

???????????????????????????????

DSC09850

PROZA

W drodze do muszyńskiej „Szarotki” – epizod 1.

Jestem. Wreszcie przybyłam do Muszyny. Moje wyobrażenie o tym zaczarowanym, małopolskim miasteczku niewiele się zmieniło od czasu, gdy byłam tu po raz ostatni, tj. piętnaście lat temu. Jestem bardzo wzruszona i podekscytowana pobytem w Małopolsce i spotkaniem z Marią, i jej wspaniałym mężem Robertem. I choć czuję lekkie zdenerwowanie, jestem naprawdę szczęśliwa… Jeszcze kilka formalności z zameldowaniem w pensjonacie, pozostawienie bagaży w pokoju i mogę wraz z Dariuszem wyruszyć w miasto. Do rynku nie jest zbyt daleko. Okolica Muszyny wygląda ponętnie i interesująco, jak na jesienną porę przystało. Darek robi pierwsze zdjęcia, próbując rozładować narastające w nas obojgu napięcie.
– Zobacz jak tu pięknie! – powiedział głośno, jakby się bał, że rzeczywistość zastanych faktów, stanie się imaginacją i pryśnie jak bańka mydlana. Szłam obok niego oszołomiona widokiem rynku i krok po kroku zmierzałam w stronę obranego celu. Moje myśli w głowie biegły jedna za drugą, a były tego dnia rozbiegane jak stadko dzikich, huculskich koni.
– Ciekawe, jak będzie? Czy Marysia – dawna Dorota – rozpozna we mnie koleżankę „z pracy” po latach niewidzenia? – myślałam. Moje serce cieszyło się na myśl spotkania z Marią, wyrywając jak szalone do przodu przed mojego małżonka, który z bukietem kwiatów dostojnie podążał za mną w stronę osławionej legendą „Szarotki”.
Jeszcze kilka metrów, kilkadziesiąt, może i więcej uderzeń serca, i przekroczę próg kawiarni, słynącej w okolicy i w nowosądeckim regionie nie tylko z wielu różnorodnych, smakowitych ciast oraz wytrawnych trunków, ale także literacko-muzycznej – artystycznej – działalności. Wchodząc po stopniach kawiarni, znalazłam się w jej okazałym, stylowym wnętrzu. Przez ułamek sekundy poczułam ulgę, że jestem na miejscu, gdy nagle zza lady usłyszałam głos dwóch drobniutkich kobiet, które uśmiechając się do mnie zalotnie, zaproponowały, bym wraz ze swoim mężem rozgościła się w “Szarotce” i poczuła jak u siebie w domu. Jedną z nich była moja urocza, piękna, a zarazem skromna przyjaciółka Maria.
Przez króciutką chwilę wspomnienia w mojej głowie zaczęły wirować jak na karuzeli, a obrazy sprzed lat poczęły przelatywać mi przed oczami jak wielobarwne motyle. – Maria – Dorota. To ona i jaka piękna… – myślałam, a logiczna świadomość błyskawicznie scalała obrazy z przeszłości, tworząc dzisiejszą teraźniejszość. Na szczęście nie trwało to zbyt długo, pewnie dlatego, bym mogła z godnością powitać tę, którą w pracy – w krynickiej szkole – zawsze podziwiałam, lubiłam i szanowałam.
Marysiu, witaj kochana! – mówiłam coraz pewniej i odważniej… – Dzień dobry! – odpowiedziała Maria, jak to w niecodziennych – towarzyskich okolicznościach bywa. Ja natomiast ucałowawszy ją w oba policzki z niekłamaną radością, aczkolwiek chyba nazbyt pośpiesznie, wręczyłam jej drobny upominek, by rytuałowi powitania stało się zadość. Chciałam mieć ten zwyczajowy, ale niepospolity ceremoniał jak najszybciej za sobą…Ale chcieć, to nie znaczy od razu móc, dlatego przywitałam się również z panią Grażyną, której niezwłocznie, zaproponowałam, byśmy zaczęły mówić sobie po imieniu, na co ona, ku mojej wielkiej uciesze, się zgodziła. Pomyślałam wtedy: Świetna babka! – i grzecznie odeszłam w kąt sali, by zawiesić kurtkę.
Darek zaś na powitanie kurtuazyjnie pocałował Marię, a przy tym Właścicielkę “Szarotki”, w rękę i wręczył jej bukiet pięknych – delikatnych jak krople rosy – frezji. Przywitał się również z Grażyną, by ceremoniał powitania przebiegał protokolarnie, jak Pan Bóg przykazał. Po chwili dołączył do nas zwolniony z menadżerskich obowiązków, małżonek Marii – Robert, którego fizjonomia i bardzo radosne usposobienie zaskarbiły sobie w nas obojgu, od pierwszego wejrzenia, przychylność, szacunek i ludzką życzliwość. Po kwadransie, może krótszej chwili, przeszliśmy z Marią i Robertem na taras, by zaczerpnąć świeżego powietrza… Było cudownie! Wspólnie wypita kawa oraz wprawna degustacja jabłek w cieście francuskim, lampka czerwonego wina i opowieści, którym nie było końca, sprawiły, że zupełnie zapomniałam o stresie związanym z mającym się odbyć za trzy dni (moim i Lucy Lech) wieczorze autorskim, a życie wydało się mnie i moim towarzyszom rozmowy w jedną magiczną chwilę – prawdziwą bajką, rajem dla duszy i głodnego ludzi, przyjaciół ciała.
Kto by pomyślał, że tego dnia wizyta w kawiarni „Szarotka”, która miała być krótką, okaże się być gadatliwą, roześmianą i bardzo długą. Oczywiście za zasiedzenie się w kawiarni przeprosiliśmy Właścicieli – Państwa Jabłońskich i w ich zacnym towarzystwie odjechaliśmy w stronę pensjonatu, w którym na dziesięć dni wraz z mężem Dariuszem zamieszkałam…

Autor: Danuta Schmeling

POEZJA – miniatury:

1.

Życie nie umiera,
jedynie przeistacza w anioły – motyle.
To tak niewiele i aż tyle!

03 stycznia 2016 r.

2.
Męskim słabościom
szybko nie wybaczam, dlatego długo cierpię
i rozpaczam, naiwnie wierząc,
że reperuję serce,
choć ono tego wcale nie chce!

04 stycznia 2016 r.

3.
– Poeto,
zżera Cię cisza i samotność?
– Czemu zaraz zżera?
Modyfikuje od środka duszę i świadomość.
Pozwala pisać!

07 stycznia 2016 r.

4.
Ziemia kręci się,
noce wyczulają na wyznania i miłość,
tylko dni są tak samo gorzkie – pozbawione słodu,
bo dojrzewają na zakwasie.

07 stycznia 2016 r.

5.
Nieprzytomna z miłości do życia
zatapiam swe ciało w niewinności dnia i nocy.
Staję się krystaliczna.
Bezimienna,
zwiewna jak wiatr,
co przepędza z nieba duszy burzowe chmury.
Bardziej gibka i kobieca. Anielska…

08 stycznia 2016 r.

Waleria i January …

Bycie sobą we współczesnym świecie jest wbrew pozorom trudne… Często zdarza się nam grać niekoniecznie swoje role, udawać kogoś, kim nie jesteśmy. Na szczęście nie wszyscy ulegamy pokusie zaistnienia w “obcej skórze”, choć nie potępiam całkowicie tych, którzy przybierają życiowe maski. W końcu “(…) życie to jest teatr…” – jak pisał poeta Edward Stachura.
Podobnie rzecz się ma w życiu mojej książkowej bohaterki Walerii – pisarki, pełnej sprzeczności i cynicznych zachowań. Jakich dokładnie? Przeczytajcie sami.

PROZA
Przywłaszczona miłość – epizod 6. [Złodziejka czasu]

Słowo nie zdradza, to ciału przynależy się zdrada – myślała od rana Waleria pobudzona wypowiedzią znanego, aczkolwiek nieco kontrowersyjnego – amerykańskiego dziennikarza.
Szukając usprawiedliwienia dla siebie i swoich ludzkich występków, czyniła wysiłek, by móc zrozumieć sens tego, co dzisiaj usłyszała i o czym tak bezwiednie, bezczelnie – na przekór logice życia, boskiej logice – pomyślała.
Ale czy tym stwierdzeniem miała prawo, jako człowiek, łamać porządek świata, minimalizować wartość słowa, które od zawsze nosiło w sobie znamiona Bożej mądrości i woli Bożego Ducha?
Czuła, że ta prowokacja czyniła z niej kobietę pozbawioną wszelkich zasad moralnych i człowieczej, chrześcijańskiej prawości. Wstydziła się tego, choć szczerze mówiąc nie do końca. Może dlatego, że wydawało jej się, że to skomercjalizowany, zglobalizowany świat odpowiada za to, że ona przestała dostrzegać jak dawnej w złu – zło (?) Rozmyślając o minionych cywilizacjach, próbowała zagłuszyć w sobie zdradę, której kiedyś się wobec Boga i męża dopuściła, a która co jakiś czas powracała do niej jak wprawiony w ruch bumerang.
– Cholera – zżymała się na siebie – nie chce o tym myśleć! Nie zamierzam biczować się do końca świata, za pragnienie miłości. Zdradziłam, bo tak chciałam. Koniec i kropka. Nie ja pierwsza i nie ostatnia – pomyślała. Na szczęście zmaganie Walerii z własnym sumieniem i przeszłością nie trwało zbyt długo, gdyż January zwabiony zapachem czarnej kawy energicznie wszedł do kuchni i natychmiast rozpędził w głowie zahukanej pracą kobiety, chmury potarganych myśli, uwalniając ją od ciężaru parszywego grzechu, który tak boleśnie, od wielu lat, uciskał jej rozwiązłą, uniżoną duszę. Kiedyś wystarczała jej zbawienna spowiedź. Dziś nawet wyznanie własnych słabości w konfesjonale przed księdzem nie pozbawiało jej wyrzutów sumienia i nie poprawiało samopoczucia. Ale tym nie zamierzała się wcale nieustannie zamartwiać, bo niby dlaczego?
– Dzień dobry, kochanie! – powiedział January, wyrywając ją z dziwnego zamyślenia.
– Dzień dobry! – rzuciła od niechcenia.
– Zapowiada się niezły dzień – nieprawdaż? – zapytał, nalewając sobie filiżankę czarnej, nie zabielanej żadnym świństwem kawy.
– Może wybralibyśmy się dziś do galerii, popatrzeć na ciuchy? – zagadnął, by kontynuować rozpoczętą rozmowę.
– Może później kochanie, teraz mam na głowie śniadanie, a potem umówioną wizytę u kosmetyczki.
– Zajmij się, jak oczywiście możesz, oglądaniem któregoś ze swoich ulubionych programów TV – naprawdę nie mogę poświęcić ci dzisiaj zbyt wiele cennego czasu.
Zrozumienie Walerii nie stanowiło dla Januarego wprawdzie żadnego problemu, ale powstrzymywał swoją złość przeplatającą się z rozczarowaniem. Był na nią wściekły, bo Waleria czyniła z ich małżeństwa tragifarsę, w której on odgrywał zawsze podrzędne role. Nie potrafił od niej odejść, a życie z nią wprawiało go kompleksy i poczucie winy, które były dla niego balastem nie do zniesienia, a z czasem nie do udźwignięcia.
– Powiedz, dlaczego mi to robisz? – Dlaczego nieustannie szukasz pretekstu, by mnie od siebie izolować? – wykrzyknął, choć wcale nie zamierzał tego robić.
– Spróbuj choć raz wdać się w moje położenie. Ja żyję, jakbym nie miał dla kogo! Nie chcę tak żyć – rozumiesz! – Mam dość życia w cieniu kobiety, która z premedytacją mnie ignoruje… Pozbawia bliskości i radości bycia przy sobie.
Waleria słuchała jego wywodów beznamiętnie, udając że słowa wypowiadane przez Januarego w złości, nie były przypisywane jej złej woli. Oczywiście, że ignorowała jego pretensje i żale, tak jak on ignorował jej zwariowane pisarstwo. Perfidnie kłamała bez cienia wyrzutów sumienia. By nie wzbudzać w nim furii, pośpiesznie udała się do pokoju, gdzie próbowała nabrać dystansu do życia i problemów, które ją od jakiegoś czasu bardzo przerastały. Nie potrafiła z Januarym rozmawiać. Był taki roszczeniowy i pospolity w tym co codziennie – od wielu lat zresztą – robił i co mówił, że wolała przemilczeć każdą jego wypowiedzianą bez namysłu uwagę czy wulgarną złośliwość. Bała się jego drwin i agresji, dlatego uciekała w świat fantazji i cudownej literatury. Tutaj karty rozdawała ona – nie on. I tego imperialnego terytorium jej emocjonalnego życia, i prawie idealnego świata, zamierzała zaciekle bronić, bez oswajania kogokolwiek z jej literackimi pomysłami i fascynującą wyobraźnią.
Nie zarzekała się Januarowej miłości, wręcz przeciwnie. Lubiła jego towarzystwo, ale postanowiła niczego w nim, ani w sobie, na siłę zmieniać. Takie, a nie inne, przekonanie pozwalało jej żyć i tworzyć bez ciężaru własnej arogancji i jego niemocy. Niestety była w tym obłędzie samolubstwa i cynizmu nieprzejednaną. A czas uciekał, unicestwiając w niej jej własną kobiecość i subtelną wrażliwość.

Autor : Danuta Schmeling

Szara mysz po polsku

Witam, Szanowni Czytelnicy! Dzień wydaje się być dzisiaj miłym, dlatego postanowiłam popisać na swoim blogu.
Tym razem będzie retrospektywnie… Dawno temu, gdy moje wyobrażenie o życiu, miłości i ludziach było naprawdę bardzo znikome, myślałam, że zawojuję swoją ufnością i wiarą w dobro, i człowieka – cały świat. Jakże się myliłam. Życie każdego dnia przez lata brutalnie weryfikowało mnie i moje relacje z ludźmi, ucząc pokory i dystansu do siebie i rzeczywistości, co mi wyszło – o dziwo! – tylko na zdrowie, ale nie było łatwo…Podobnie rzecz się ma w świecie mojej epickiej bohaterki, zapraszam do czytania.

Fragment powieści pt. Złodziejka czasu: Misterium prawdy – epizod 5.

Nowy czas: dwa tysiące trzynastego roku przywitał Józefinę granatową ciemnością rozświetlanej przez petardy nocy i bladością szaroburego – wrocławskiego przedświtu. Ona zaś witała go z nadzieją, że może tym razem pokocha własne, osamotnione – osierocone przez kochanka – życie, które nada mu nową jakość, zapach i zabarwienie.
W oczekiwaniu na Krzysztofa, który miał przylecieć z Poznania do Wrocławia porannym samolotem, snuła się po pokoju jak widmo, bawiące się cennymi wspomnieniami.
Szczerze mówiąc, obawiała się tego spotkania. To dlatego tak pośpiesznie układała w myślach gotową odpowiedź na wypadek, gdyby Krzysztof zapytał, dlaczego parę dni temu tak nagle przerwała z nim telefoniczną rozmowę. Słowa i frazy przelatywały jej po głowie tak szybko, że nawet kolejna lampka francuskiego szampana nie była w stanie rozluźnić jej ciała ani zbuntowanego umysłu. Wystrzegała się i panicznie bała zwierzeń i grzebania we własnej przeszłości. Zanurzając się potulnie w ciszę, próbowała zapanować nad własnym lękiem, bezradnością, gdy nagle krzykliwy ton dzwonka do drzwi jej niewielkiego apartamentu wyrwał ją wreszcie z kłopotliwego zamyślenia. Poczuła ulgę, że nie musi toczyć boju z własną duszą i wstrętną samotnością. Poprawiając włosy, szybko podeszła do drzwi, by przywitać w nich umęczonego podróżą Krzysztofa.
– Witaj, mój drogi! – powiedziała niepewnie, odbierając od Krzysztofa płaszcz i bukiet pięknych, czerwonych kwiatów.
– Witaj kochanie, to miło, że zechciałaś przyjąć pod swój dach starego druha, choć na pewno zaskoczyłem cię swoim telefonem z lotniska oraz niewybredną propozycją spotkania w dzisiejszy noworoczny poranek.
– Wybacz, ale byłoby grzechem zapomnieć o tobie i Marcelim – powiedział, nie zdając sobie sprawy z tego, że w życiu Józefiny Marcelego już nie ma.
Ta zaś nie zważając na oficjalną formułę powitania – w reakcji na jego słowa – nagle przywarła swym pięknym, wystylizowanym gimnastyką i biegami ciałem do Krzysztofa tak mocno, jakby chciała zapomnieć o dręczącym ją od wielu tygodni bólu i cierpieniu. Nie wytrzymując dłużej powstałego pomiędzy nimi napięcia, zaczęła cichutko i tkliwie płakać, powtarzając natrętnie ciskające się na jej usta słowa:
– Jego już nie ma! – rozumiesz. – Jego już nie ma!
Było w tym wyznaniu tyle goryczy, patosu oraz kobiecej bezsilności, że Krzysztof stał osłupiały, próbując zrozumieć, co się tutaj do jasnej cholery dzieje. Sceneria tej chwili wywarła na nich obojgu tak emocjonujące wrażenie, że minęła spora chwila nim zażenowani tym, co się stało, spokojnie – aczkolwiek bez słowa – przeszli z przedpokoju do salonu. A potem minęła kolejna chwila, nim Krzysztof wreszcie odważył się odezwać: – Jak mam rozumieć, że Maurycego już nie ma? Niepokojące wyczekiwanie Krzysztofa na odpowiedź, przerwał łkający głos Józki.
– Marceli, nie żyje, zginął pod koniec listopada ubiegłego roku, nieopodal Legnicy, w wypadku komunikacyjnym – odpowiedziała Józefina, nalewając niezdarnie sobie i Krzysztofowi lampkę schłodzonego szampana. Trwając w milczeniu i w ogóle nie czekając na kolejne pytanie zadawane przez zdekoncentrowanego Krzyśka, pozostawiła go na chwilę samego, po czym pośpiesznie udała się w stronę maleńkiej kuchni, by przygotować im obojgu obiecane, noworoczne śniadanie.
We wrocławskiej scenerii mieszkania Józefiny wyczuwało się bezczasowość, jakby ktoś zresetował przestrzeń przynależną człowiekowi, wyznaczaną od stuleci światu i nieszczęsnym ludziom przez codzienne tykanie ściennego czy biologicznego zegara. Krzysztof wsłuchujący się zachłannie w tę monotonną, bezczasową ciszę, próbował zrozumieć, dlaczego w ludzkim losie jest tyle sprzeczności, a także paradoksów. Skąd w nim samym i w Józefinie tyle nagromadzonych żalów i pretensji? Nie rozumiał, że na koniec „ludzkich końców” nie mamy wpływu ani skutecznej rady. Miał za to niezwykłą intuicję i wielkie poczucie sensu, stąd od pierwszego stycznia dwa tysiące trzynastego roku szukanie jutra, które mogłoby być dla niego po prostu prozaicznie normalne, stało się jednym z najważniejszych priorytetów i życiowych celów.
Ciągle jednak nie chciał przyjąć do wiadomości, że Marceli tak po prostu z dnia na dzień odszedł. Może dlatego, że wiązał z nim i firmą „K & M” ogromne nadzieje. Tak bardzo cenił w nim zawodowy profesjonalizm, życzliwość, a także lojalność, za które odpłacał Marcelemu swoją przyjaźnią i lojalnością, że nie potrafił uporać się z własnymi uczuciowymi rozterkami. Zdruzgotany śmiercią przyjaciela szukał wzrokiem Józki, którą od wielu lat bez wzajemności bardzo kochał, a która zamroczona własnym egoizmem i obecnością Marcelego w jej własnym życiu, zupełnie zapomniała o nim i ich wspólnej, szkolnej przeszłości.
Krzysiek nigdy nie potrafił pogodzić się z faktem, że Józefina przynależy do innego mężczyzny. Był o tę miłość zazdrosny, ale nie próbował niczego w życiu Marcelego ani Józki na siłę zmieniać. Czekał na swój czas – na swój dzień! Nie przeczuwał, że tego ranka mogło stać się jutro. Nagle niekontrolowana fala radości zalała jego wydawałoby się przez chwilę poranioną i smutną duszę.
– Cholera, śmierć Marcelego nie musi oznaczać dla mnie i dla losów Józefiny apokaliptycznego końca świata! – pomyślał.
– Może być dla nas obojga szansą na zbudowanie wspólnego związku, na który on cierpliwie czekał i, o którym niemal od zawsze marzył.
Nim się zorientował, jak głupia myśl mu przyszła do głowy, Józefina weszła do salonu, niosąc na tacy gorące grzanki, obłożone serem brie, sałatą roszponką i rukwią, i soczystą, polską polędwicą. Zapach porannego śniadania i kobiety rozchodził się po pokoju z taką intensywnością, że Krzysiek nie zauważył, kiedy Józka usiadła tuż przy nim, by zacząć jeść wspólny posiłek i kontynuować przerwaną przed dobrym kwadransem konwersację.
– Przepraszam Krzysiu, że pozostawiłam cię samego – powiedziała niepewnie, jakby bała się, że Krzysztof odbierze jej przedłużającą się nieobecność w salonie jako afront albo jeszcze gorzej – jako przejaw totalnego lekceważenia jego skromnej osoby.
– Nic nie szkodzi, kochanie – bez zawstydzenia odpowiedział Krzysiek, jakby to, co przed kwadransem w samotności pomyślał, nie było na tę noworoczną okoliczność zbyt śmiałym i bezczelnym marzeniem, czy może wręcz egoistycznym – samolubnym pragnieniem. Udając przed sobą i Józką, że nic nie ma do ukrycia, zachłannie zajadał się chrupiącymi, cieplutkimi kanapkami, jakby wolą przeżycia i rozkoszą smakowania ulubionych potraw chciał nasycić swoją próżność i nienasyconą miłością duszę lub silnie przegłodzone brakiem seksu ciało. Józefina cierpliwie towarzyszyła Krzyśkowi w konsumpcji, beznamiętnie uśmiechając się do niego, a może tylko do swojej samotności.
– Jak długo zabawisz we Wrocławiu? – zapytała, by przerwać kłopotliwą ciszę.
– Jeszcze nie wiem. Mam do załatwienia kilka spraw za siebie i Marcelego, a skoro sytuacja prawna firmy – w związku z jego śmiercią – tak fatalnie się skomplikowała, muszę pogadać z moimi prawnikami. Zajmie mi to pewnie parę dni, a może nawet tygodni.
– Dlaczego cię to interesuje? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Józefina speszyła się, choć nie zaprzestała kontynuować rozmowy.
– Gdybyś nie miał miejsca w hotelu, zawsze możesz liczyć na moją pomoc, ciepłe kapcie i wygodne spanie – poinformowała Krzyśka z niebywałą życzliwością w głosie. – Dziękuję, ale nie skorzystam – szorstko i zdecydowanie Krzysiek odmówił Józce.
– Nie dlatego żebym się przed tobą wzbraniał, ale nie chciałbym cię stawiać w kłopotliwej sytuacji. Po śmierci Maurycego byłoby ci niezręcznie przyjmować na noc obcego faceta. W żadnym wypadku nie chciałbym wzbudzać w tobie mieszanych uczuć, ale rzecz jasna, dziękuję, że o mnie pomyślałaś – odpowiedział poruszony do głębi swego dumnego serca. Nie sądził, że te proste i szczerze wypowiedziane przez Józefinę słowa wzbudzą w nim tyle emocji i wzruszenia. Józka natomiast zastygła w pozie, która nie ujawniała ani jej smutku, ani cierpienia, choć Krzysiek mógł się domyślać, że nie było jej wcale łatwo.
Rozmawiali ze sobą może jeszcze z trzy kwadranse, a potem Krzysztof ubrał się, podziękowawszy uprzednio za wspólnie zjedzone śniadanie, pożegnał się i po cichutku wyszedł. Tylko Józefina pozostała w mieszkaniu z uczuciami, które ożyły w niej jak w każdej samotnej, zagubionej kobiecie. Bała się ich i widziała w nich dla siebie jakąś nadzieję. Czuła, że niespodziewana obecność Krzyśka w jej singlowym życiu, może odmienić jej los, nadać mu kształt i posmak nowej przyjaźni albo miłości, na którą nie była jeszcze wprawdzie gotowa, ale o której wbrew pozorom, w żałobie po Marcelim, podświadomie marzyła. Czy była niewierną? Czy powinna zapomnieć o swoim najdroższym Marcelim, rzucając się w ramiona kolejnego mężczyzny? Może kiedyś, gdy wspomnienie kochanka nie będzie tak dotkliwie bolało, jak dzisiaj. Każdy kto stracił kogoś bliskiego doskonale wie, że to nie jest ani takie łatwe, ani takie zupełnie oczywiste i proste. A ona jak nikt o tym wiedziała.

Autor: Danuta Schmeling

Nowy Rok vel nowy rok

Spóźnione, choć ciągle noworoczne życzenia przesyłam Czytelnikom mojego literackiego bloga: niech miłość i dobro w Państwa życiu nieustannie się spełnia, przyjmując pozę wiecznego dobrodzieja! Do siego 2016 roku.

IMG_0158

***
Nowy – dwa tysiące szesnasty – Rok,
to tylko kolejna,
tryumfująca o północy chwila.
Jeden dzień.
Właściwym wyznacznikiem czasu:
miesięcy,
tygodni,
godzin i sekund
jest nowy rok cały,
pospolicie –
ortograficznie –
w historii narodów zapisany,
niepospolicie cudowny.

Białopióry Anioł Wędrowny,
co utrudzony marszem po ziemi,
szuka wytchnienia,
poczciwy nowy rok
kreator ludzkiego spełnienia,
ten sam,
co w egzystencjalnej wędrówce człowieka
kręte drogi światu i ludziom prostuje,
byśmy społem nie otrzymali
za złe wybory starą,
przysłowiową dwóję
i z powrotem trafili do opuszczonego –
przed laty – nieba.

01 stycznia 2016 r.

(…) ostatni twój atak przeżył…”

Miłość ubezwłasnowalniająca – jest złą miłością, niszczy wewnętrzne struktury psychiki, paraliżuje umysł i rozsądek, zabija w człowieku godność. Dlatego gdy odchodzi, celnie zadając rany, nie ma co płakać. Miłość nie musi być jedyną i ostatnią, szczególnie wtedy, jeśli rani duszę. Każdemu porzuconemu, każdej porzuconej życzę szczęścia i siły!

***
Miłości,
wygrałaś z nim prawie wszystkie –
wielkie – wojny!
Manipulowałaś jak chciałaś,
bo ślepo i naiwnie w Ciebie
(przez lata) wierzył.

Wiedz jednak,
że ostatni twój atak przeżył
i jest bez Ciebie szczęśliwy.
Pełną piersią
zaczerpnął od lat powietrza.
Poczuł wolność!

02 stycznia 2016 r.