Uwielbiam czytać cudze wiersze. Te, uznane przez literackich cenzorów i znawców za intelektualny majstersztyk oraz te, których forma przerasta treść i wszystko inne.
Mam na myśli wiersze zdominowane przez tropy stylistyczne, takie jak: apostrofy, epitety, anafory, epifory, porównania, metafory pełne przerysowanego blasku gwiazd i gasnących gwiazdeczek. Absurdów w narodowej poezji.
Czytając je, często odnoszę wrażenie, że jestem w “lingwistycznym Matrixie” – świecie science fiction, tyle w nich lirycznych – ekspresyjnych obrazów, czasem wręcz niedorzecznych, by mogły być realne i ekscytujące.
Najbardziej zdumiewa mnie fakt, jak z niczego można stworzyć iluzoryczne piękno, a czasem turpistyczną szkaradę. Jak można z ” bzdury” uczynić poemat pełen uwznioślających fraz, którymi zachłystują się facebookowi czytelnicy.
Co wtedy myślę? Jestem zażenowana, że są one uznawane przez facebookowe autorytety oraz te z licencją dyplomowanego literata za sztukę w sztuce.
Sama piszę wiersze, do których mam jako poetka – grafomanka – jak zwał, tak zwał – stosunek sceptyczny, choć emocjonalnie nie są mi wcale obojętne, ponieważ pisałam je w różnych okolicznościach swojego życia, które nie były ani urzekająco piękne, ani radosne…i szczęśliwe. (Śmierć Mamy, a potem Taty! ) Oczywiście jako autorka mam pełną świadomość tego, jak bywają nieraz banalne i proste, jak banalnym i uproszczonym bywa w nich opisane życie, moje uczucia – myśli i wydarzenia. Niektóre są mniej lub bardziej udane, ale je lubię, a nawet kocham, bo są mną – w pełnej poświacie moich nieskomplikowanych (kobiecych) emocji i świadomości ducha.
Ale przecież ludzkie życie jest w rzeczywistości pospolicie zwyczajne, bez kontekstów wydumanej nirwany – rajskiego objawienia.
A piszę tak dlatego, ponieważ uważam, że rolą poezji jest zachwycać, niekoniecznie poprzez metaforyczne “nadużycia” w sferze treści – jej intencjonalnego bytu. Można to robić z subtelną ostrożnością – bez natchnionej przesady.
Nie znoszę w wierszach “ściemniania” i przyciągania czytelniczej uwagi – przepraszam za dosadność – metaforami z “doopy”, których sens wypacza obraz kreowanego świata, czyniąc go głupim albo bliskim zgłupienia.
Jeśli nie ma w niej namiastki prawdy – to żadna poezja, ale karykatura twórczej swobody – artystycznego zapętlenia. Zakochania się w sobie i wypowiadanych przez siebie słowach.
A jeszcze jak ma się bogate zaplecze realnych pochlebców – sukces gwarantowany, ale czy satysfakcjonujący? Tego nie jestem pewna…
Mam nadzieję, że nikt z piszących nie ma mi za złe, że napisałam, jak czuję, ale nie byłabym sobą, gdybym kadziła bez przekonania, że jestem wobec siebie i autorów uczciwą.