O mnie i moim pasjonującym zawodzie – wspomnienia…
***
Mam na imię Danka. Ponad dwie i pół dekady lat temu, zupełnie świadomie stanęłam twarzą w twarz ze swoimi uczniami, których szczerze, być może bardzo naiwnie pokochałam. Uczyłam wtedy w masowych szkołach publicznych, nie mających absolutnie nic wspólnego ze szkolnictwem specjalnym.
Oczywiście, że byłam szczęśliwą i spełnioną, młodą, pełną ideałów kobietą. Uwielbiałam szkołę i swoich uczniów, ale jak to często w życiu bywa, los zagrał mi na nosie i zmusił do zmierzenia się z zupełnie czymś innym – nowym, trudniejszym, być może nawet o niebo ciekawszym(?)
I tak nieoczekiwanie – przez przypadek a może prozaicznej konieczności – związałam się ze szkolnictwem specjalnym, w którym do niedawna trwałam i najnormalniej w świecie, wespół z innymi nauczycielami funkcjonowałam. Uświadomiłam sobie nawet, po kilku latach zmagania się z nowymi okolicznościami życia i swoją „nową – starą” profesją, że moja przygoda ze szkolnictwem specjalnym, gdzieś na rubieżach piękniejącej z dnia na dzień Polski, to nie był li wyłącznie przypadek, lecz moje nauczycielskie przeznaczenie.
Mój wielki dług wdzięczności wobec ludzi i samego Boga za uratowanie, dwukrotnie zresztą, skromnego, być może pospolitego dla świata i ludzi – życia. Jestem nawet przekonana, że wszystko cokolwiek przed laty robiłam i z taką radością, i entuzjazmem do siódmego listopada bieżącego roku wykonywałam, miało niewymiernie głębszy sens, niż byłam tego świadomą, przekraczając po raz pierwszy próg swojej szaroburej szkoły.
Oczywiście nigdy bym się o tym nie dowiedziała, gdyby nie wspomniany przypadek i zrządzenie losu, bowiem niebiosa obdarowały mnie nie tylko interesującym, zawodowym życiem, ale pozwoliły na odnalezienie właściwej drogi – drogi krętej, wyboistej, usytuowanej na skraju „ziemskiego nieba”. Republiki zbuntowanych aniołów, opuszczonych przez świat, ludzi, a nawet przez – wydawałoby się – samego Boga. Wiedząc o tym, brnęłam w to „niebiańskie piekło”. Udało mi się nawet bezpiecznie i w miarę spokojnie przejść przez niezwykłą transformację swojego nauczycielskiego „ja” i nietuzinkowego powołania. Żyłam i pracowałam inaczej, ale czy świadomiej i mądrzej – naprawdę nie wiem. Ale jednego jestem pewna: od patrzenia na młodych, oddalonych od miłości i dobra ludzi, postrzeganych przez wielu specjalistów od naprawiania dusz i „niezawisłe” sądy, jako niedostosowanych społecznie, nie bolała mnie, jak dawnej z oburzenia głowa. Akceptowałam ich obecność w szkole i poza szkołą. Z dnia na dzień stawałam się pełnoprawną obywatelką tego nietypowego środowiska.
***
Mam na imię Danka. Ponad dwie i pół dekady lat temu, zupełnie świadomie stanęłam twarzą w twarz ze swoimi uczniami, których szczerze, być może bardzo naiwnie pokochałam. Uczyłam wtedy w masowych szkołach publicznych, nie mających absolutnie nic wspólnego ze szkolnictwem specjalnym.
Oczywiście, że byłam szczęśliwą i spełnioną, młodą, pełną ideałów kobietą. Uwielbiałam szkołę i swoich uczniów, ale jak to często w życiu bywa, los zagrał mi na nosie i zmusił do zmierzenia się z zupełnie czymś innym – nowym, trudniejszym, być może nawet o niebo ciekawszym(?)
I tak nieoczekiwanie – przez przypadek a może prozaicznej konieczności – związałam się ze szkolnictwem specjalnym, w którym do niedawna trwałam i najnormalniej w świecie, wespół z innymi nauczycielami funkcjonowałam. Uświadomiłam sobie nawet, po kilku latach zmagania się z nowymi okolicznościami życia i swoją „nową – starą” profesją, że moja przygoda ze szkolnictwem specjalnym, gdzieś na rubieżach piękniejącej z dnia na dzień Polski, to nie był li wyłącznie przypadek, lecz moje nauczycielskie przeznaczenie.
Mój wielki dług wdzięczności wobec ludzi i samego Boga za uratowanie, dwukrotnie zresztą, skromnego, być może pospolitego dla świata i ludzi – życia. Jestem nawet przekonana, że wszystko cokolwiek przed laty robiłam i z taką radością, i entuzjazmem do siódmego listopada bieżącego roku wykonywałam, miało niewymiernie głębszy sens, niż byłam tego świadomą, przekraczając po raz pierwszy próg swojej szaroburej szkoły.
Oczywiście nigdy bym się o tym nie dowiedziała, gdyby nie wspomniany przypadek i zrządzenie losu, bowiem niebiosa obdarowały mnie nie tylko interesującym, zawodowym życiem, ale pozwoliły na odnalezienie właściwej drogi – drogi krętej, wyboistej, usytuowanej na skraju „ziemskiego nieba”. Republiki zbuntowanych aniołów, opuszczonych przez świat, ludzi, a nawet przez – wydawałoby się – samego Boga. Wiedząc o tym, brnęłam w to „niebiańskie piekło”. Udało mi się nawet bezpiecznie i w miarę spokojnie przejść przez niezwykłą transformację swojego nauczycielskiego „ja” i nietuzinkowego powołania. Żyłam i pracowałam inaczej, ale czy świadomiej i mądrzej – naprawdę nie wiem. Ale jednego jestem pewna: od patrzenia na młodych, oddalonych od miłości i dobra ludzi, postrzeganych przez wielu specjalistów od naprawiania dusz i „niezawisłe” sądy, jako niedostosowanych społecznie, nie bolała mnie, jak dawnej z oburzenia głowa. Akceptowałam ich obecność w szkole i poza szkołą. Z dnia na dzień stawałam się pełnoprawną obywatelką tego nietypowego środowiska.
Ucząc się siebie w nowej, aczkolwiek trudnej nauczycielskiej roli, dochodziłam prawdy o sobie samej i swoich uczniach, a także o ich bezbarwnym, szarym, bardzo często „upodlonym” i podeptanym przez nich samych, i innych ludzi – życiu. Kimś banalnie zwyczajnym, a może niezwyczajnym, ważnym(?) dla swoich wyjętych spod prawa obyczajowego, jakiekolwiek by ono nie było – „trudnych”, w większym lub mniejszym stopniu zdemoralizowanych uczniów.
Od zawsze wiedziałam, że nie sobie samej tę świadomość i mądrość zawdzięczałam, ale także bliskim mojemu sercu koleżankom i kolegom – ludziom, dzięki którym rozpoczęłam tę niezwyczajną przygodę w potwierdzaniu sensu i miłości do zawodu, który od wielu, wielu lat z taką radością i pasją uprawiałam. To także dzięki życzliwej decyzji przyjmującej mnie wtedy do pracy pani dyrektor, wyuczonej profesji i swojemu skromnemu człowieczeństwu, wiedziałam, kim jestem i dlaczego pragnę naprawiać w swoich młodocianych przyjaciołach, bo nie wrogach wszystko to, co po drodze zepsuli zagubieni w wielkim świecie dorośli i oni sami. Sięgałam metafory dobra. Dobra uzasadnionego, bezinteresownego w przeróżnych kontekstach i iluminacjach szkolnego trwania. Po wielu latach nieustannej pracy w tej wydawałoby się pospolitej jak inne placówce, dowiedziałam się o sobie więcej, niż sądziłam. Zrozumiałam, na czym polega zależność dziecka od dorosłych i na odwrót. Czym jest zło nazywane złem, a dobro – dobrem…
Także w imię uświadomionego dobra uczyłam się pokonywać swoje ludzkie słabości i takie czy inne ułomności. Zwalczając przez lata ukryte w sobie zniecierpliwienie i próżność podyktowaną wewnętrznym niedosytem zauważalnego sukcesu, wznosiłam się na kolejny stopień swego człowieczeństwa, chociaż w żadnym wypadku nie czułam się zakompleksioną, a już na pewno odrzuconą przez swoje nauczycielskie środowisko – zagubioną femme fatale.
Wymagałam od siebie sukcesu, ponieważ wzmagał on we mnie większą ochotę i apetyt na życie, a co najważniejsze, czując ciężar odpowiedzialności za wszystko, co robiłam, uczyłam się trwać w zawodzie, który jednego dnia napawał mnie obawą i lękiem przed zawodowym wypaleniem, drugiego – nadzieją, że mam jeszcze wiele pomysłów na zainteresowanie sobą, swoją profesją i ukochaną polonistyką, którą w majestacie danego mi prawa wielokrotnie pozywałam przed oblicze swoich zagubionych, ale w żadnym wypadku nie straconych dla świata i siebie uczniów. I chociaż od zarania czasów ciąży na nauczycielach przekleństwo: „Bodajbyś cudze dzieci uczył…”, jestem przekonana, że w każdym z nauczycieli pobrzmiewa w sercu rzewna tęsknota za tym, by spełnić się jako człowiek w tym niezwykle pięknym zawodzie i wyjątkowym powołaniu…
Od zawsze wiedziałam, że nie sobie samej tę świadomość i mądrość zawdzięczałam, ale także bliskim mojemu sercu koleżankom i kolegom – ludziom, dzięki którym rozpoczęłam tę niezwyczajną przygodę w potwierdzaniu sensu i miłości do zawodu, który od wielu, wielu lat z taką radością i pasją uprawiałam. To także dzięki życzliwej decyzji przyjmującej mnie wtedy do pracy pani dyrektor, wyuczonej profesji i swojemu skromnemu człowieczeństwu, wiedziałam, kim jestem i dlaczego pragnę naprawiać w swoich młodocianych przyjaciołach, bo nie wrogach wszystko to, co po drodze zepsuli zagubieni w wielkim świecie dorośli i oni sami. Sięgałam metafory dobra. Dobra uzasadnionego, bezinteresownego w przeróżnych kontekstach i iluminacjach szkolnego trwania. Po wielu latach nieustannej pracy w tej wydawałoby się pospolitej jak inne placówce, dowiedziałam się o sobie więcej, niż sądziłam. Zrozumiałam, na czym polega zależność dziecka od dorosłych i na odwrót. Czym jest zło nazywane złem, a dobro – dobrem…
Także w imię uświadomionego dobra uczyłam się pokonywać swoje ludzkie słabości i takie czy inne ułomności. Zwalczając przez lata ukryte w sobie zniecierpliwienie i próżność podyktowaną wewnętrznym niedosytem zauważalnego sukcesu, wznosiłam się na kolejny stopień swego człowieczeństwa, chociaż w żadnym wypadku nie czułam się zakompleksioną, a już na pewno odrzuconą przez swoje nauczycielskie środowisko – zagubioną femme fatale.
Wymagałam od siebie sukcesu, ponieważ wzmagał on we mnie większą ochotę i apetyt na życie, a co najważniejsze, czując ciężar odpowiedzialności za wszystko, co robiłam, uczyłam się trwać w zawodzie, który jednego dnia napawał mnie obawą i lękiem przed zawodowym wypaleniem, drugiego – nadzieją, że mam jeszcze wiele pomysłów na zainteresowanie sobą, swoją profesją i ukochaną polonistyką, którą w majestacie danego mi prawa wielokrotnie pozywałam przed oblicze swoich zagubionych, ale w żadnym wypadku nie straconych dla świata i siebie uczniów. I chociaż od zarania czasów ciąży na nauczycielach przekleństwo: „Bodajbyś cudze dzieci uczył…”, jestem przekonana, że w każdym z nauczycieli pobrzmiewa w sercu rzewna tęsknota za tym, by spełnić się jako człowiek w tym niezwykle pięknym zawodzie i wyjątkowym powołaniu…