Dawno temu, kiedy marzeniami sięgałam nieba, zostałam nauczycielką. Spełnienie tego marzenia wymagało ode mnie prawdziwej samodyscypliny i determinacji. Na szczęście dobry los sprawił, że nią zostałam i przez długie lata mogłam z pasją oddawać się profesji, którą szczerze kochałam, tak jak szanowałam i kochałam swoich uczniów…
Oto moje pamiętnikowe wspomnienia, spisane tuż przed wymuszoną przez zdrowie wcześniejszą emeryturą:
W zwierciadle
Żeby móc w polskiej szkole do emerytury z godnością wytrzymać, trzeba w niej pracować na stuprocentowych obrotach, bo tylko taki intensywny styl pracy pozwala polskiemu nauczycielowi zhardzieć i zapomnieć o swoich codziennych wzlotach, i dotkliwych porażkach, które przychodzą wraz z wiekiem, bo cierpliwość nie taka, kondycja fizyczna nie taka, mentalność uczniaków nie taka… Czuję to na sobie tak dotkliwie, że coraz częściej myślę o zmianie zawodu, który był, jest i pewnie do końca moich dni będzie fascynujący… Ale czy potrafię żyć bez szkoły?
Kiedy zadaję sobie to arcytrudne, egzystencjalne pytanie, szlag mnie trafia, że nie potrafię! Jestem uzależniona od szkoły, jak narkoman od marihuany, ale to uzależnienie nie jest destrukcyjne, gdyż ciągle budzi we mnie ogromny podziw i szacunek do uprawianego przez siebie zawodu. Widocznie jestem niepoprawną marzycielką, gloryfikującą profesję, której na imię nauczycielstwo.
Wiele lat temu w bardzo wczesnej młodości czytałam fascynującą książkę niejakiego Piotra Wierzbickiego: „Entuzjasta w szkole”, która porwała moje jeszcze wtedy bardzo ufne serce do niewyobrażalnych granic szkolnej rzeczywistości. Pokazała mi, jak naprawdę jest w szkole, jakim nie powinno się być nauczycielem i czego w szkole należy się kategorycznie i bezwzględnie wystrzegać, żeby jak najdłużej wytrwać w tym intrygującym zawodzie.
Jak mam dołki i wątpliwości, zawsze wracam do tej książkowej pozycji, by spojrzeć na siebie i szkołę obiektywniej i mądrzej. Powołuję się wtedy na najmądrzejsze twierdzenie, jakie kiedykolwiek w życiu o nauczycielach przeczytałam:
„ (…) Nauczyciel nie powinien być słabym człowiekiem: powinien być człowiekiem mocnym, nie ustąpić, ukarać, nie zmięknąć, jeżeli jego reakcje są krzykliwe, ale jednocześnie dobroduszne, dobrotliwe, jeżeli najpierw grozi, a potem groźby nie wykonuje, to przegra” [sic!] i nigdy, ale to przenigdy, nie odzyska autorytetu. Mało tego, ten sam pan Piotr Wierzbicki dość odważnie przyznał: „(…) Nauczyciel, który pracuje z uczniem trudnym, rzadko kiedy z nim wygrywa i wygra” [sic!], co po latach mogę nieco zweryfikować i zdecydowanie temu zaprzeczyć. A jeśli to pan Piotr – nie ja – ma rację? Wtedy należałoby zadać kolejne pytanie: Dlaczego tak się dzieje?
Bez zastanowienia i pogłębionej estymacji szybko odpowiem…Otóż niedostosowany społecznie uczeń, otrzymując w darze życia wiele zła od swoich najbliższych krewnych lub przypadkowych ludzi, będzie próbował to zło oddawać z nawiązką na lekcji bezbronnemu nauczycielowi, jako że jest to jedyny, przetestowany przez niego sposób, żeby móc na siebie zwrócić czyjąś uwagę, a przy tym skutecznie nauczyciela – czyli swojego naturalnego wroga – zdeptać i pogrążyć w nauczycielskiej niemocy, obciążając jego sumienie częściowym, społecznym odrzuceniem i udowodnionymi przez prawo winami, a także grzechami swojej dysfunkcyjnej rodziny.
Na szczęście w mojej resocjalizacyjnej placówce nasi uczniowie, nie czynią z nas worków treningowych: lubią nas po swojemu i chyba jednak odrobinę, jak nie więcej, tolerują, a nawet szanują.
Autor: Danuta Schmeling