Przywileje życia – epizod  trzeci

 Książkowa Józefina w niczym nie przypominała Walerii. Różniła się od niej nie tylko fizjonomią, ale także umiłowaniem swojej nietuzinkowej wolności. Podobnie jak Waleria była kobietą wrażliwą, inteligentną, wyczuloną na nietolerancję i ludzką krzywdę. Nie lubiła arogancji, tak jak nienawidziła w ludziach głupoty ubranej w lukratywne słowa i epitety.

Ta zwyczajna czterdziestolatka z zapasem kilku miesięcy życia, kochająca Anglię, Francję, dumną Rosję czy w końcu Polskę, a także muzykę Mozarta, Bacha, Beethovena, Czajkowskiego i Chopina, rozczytywała się w ekscytujących biografiach ludzi, których talent, ciekawe, a czasem ekscentryczne i powikłane losy, zapewniły im u potomnych niebanalną nieśmiertelność. A przecież jej tak naprawdę realnie pośród nas – zwyczajnych śmiertelników – nie było. Żyła w świecie pomiędzy wierszami tekstu, między jedną a kolejną frazą wyimaginowanego świata, który zapewniał jej bezwzględną niezależność.

Tak, to Waleria sprawiała, że Józefina była wystylizowaną ideą, materią bez materii i ducha. Substytutem marzeń i jej egoistycznych zachcianek, a może niebanalnych myśli rozbieganych po rozdrożach człowieczego losu – dwunastu godzin kobiecego trwania i przeżywania życia pomnożonych przez dwa niezależne od siebie wymiary czasowe
i egzystencjalne.

W szafirowych jak niebo oczach Józefiny, w których niejednokrotnie czaił się smutek, widać było bezbarwną samotność i przytłaczającą gnuśność, a także oznaki wewnętrznego rozżalenia z powodu teraźniejszości, którą zafundowała jej książkowa rzeczywistość. Myślała wtedy: Wszystko mi jedno, nie muszę przecież być szczęśliwą!

Ogarnięta przerażeniem tego stwierdzenia stała przy oknie, zupełnie nie zważając na ogarniającą ją bezdenną nudę. Wodziła wzrokiem po ulicy, gdzie wszystko wydawało się być takie zharmonizowane.  Bezmyślnie obserwowała ludzi idących w tę i tamtą stronę, i było jej z tym trwaniem przedziwnie bezpiecznie i dobrze. Nawet poszczekiwanie ryżawego kundla dobiegające gdzieś z przeciwległej ulicy, nie było w stanie wyprowadzić jej z równowagi, mimo że przedłużający się skowyt psiego jegomościa w niczym nie przypominał etiudy rewolucyjnej mistrza Fryderyka granej na dwie wirtuozowskie ręce sławnego w świecie maestra Artura Rubinsteina.

W pewnym momencie Józka poczuła się bardzo znużona bezsensem przyglądania się mechanizmom ludzkiego życia, dlatego powoli odeszła od okna, by na chwilę zatrzymać się przy zdjęciu mężczyzny, na wspomnienie którego łzy od razu popłynęły jej po policzkach. Kochała go tak, jak kocha się piękne wspomnienie. Zlana łzami, w spontanicznym odruchu bezsilności, ściągnęła zdjęcie ze ściany i odwróciła je, by nie móc spoglądać na Marcelego, w którego kiedyś tak namiętnie pożądała, a który z perspektywy minionego czasu wydawał jej się tak nierealistycznie daleki i obcy.

– Czy musiał umrzeć? Czy miał prawo zostawić ją samą z całym tym zwyczajnym, zafajdanym światem? Te upiorne – dręczące ją od paru tygodni – pytania, wprawiały w ruch wszystkie rozbiegane po bezdrożach jej mózgu myśli, które krzyżowały się z uczuciami niemocy, strachu i tkliwego rozżalenia.

 To prawda, Józefinie brakowało Marcelego i tych wspaniałych, magicznych chwil, gdy pośpiesznie oddawała mu się w jego kawalerskim, malutkim mieszkanku na Placu Solnym. Gdy szeptem i z czułością szeptała mu do ucha słowa, których znaczenia, symbole i lingwistyczne znaki były tylko im obojgu bardzo dobrze znane. Była wtedy naprawdę bardzo szczęśliwą, bo wiedziała, że Marceli przynależy do niej a ona do niego. Ale teraz, gdy została sama, pozbawiona sensu życia i swego kochanka, snuła się po domu jak cień, by zatrzeć w sobie przygnębiającą pustkę i wspomnienie mężczyzny, którego nadal kochała. Nagle z odrętwienia i bolesnych, niedalekich wspomnień wyrwał ją telefon, którego skoczne nawoływanie przywróciło ją niemal natychmiast do świata żyjących.

– Józka? – Taaak – przeciągle odpowiedziała, zastanawiając się, czy zna mężczyznę, którego głos wydawał się jej obcy i, który wprawił ją w niewielkie zakłopotanie.

– Nie mów, że nie pamiętasz faceta, który  przez cztery długie lata namiętnie i niestrudzenie podrywał cię w ogólniaku?

– Aaaaa, Krzysztof!  – Mój Boże, jakże mogłam cię zapomnieć.  – Minęło tyle lat,  to dlatego twój przyciszony głos wydał mi się taki nieznajomy, jakby w świecie, który przed laty wspólnie poznawaliśmy, nie było miejsca na jego tenorową tonację.

 – Dzwonię, byś mogła przekazać Marcelemu, że proszę go o wspólne spotkanie.

 – Wiesz – mówił, cedząc słowa przez zęby – próbuję od wielu tygodni skontaktować się z nim telefonicznie, oczywiście w ważnej dla nas obu sprawie, ale jego przeklęta komórka nieustannie milczy, jakby Marceli zapadł się pod ziemię.

To ostatnie stwierdzenie wypowiedziane przez Krzyśka w beznamiętnym pośpiechu ukłuło ją w sam środek serca tak boleśnie, że szybko odłożyła słuchawkę. Czuła, że jej umysł nie rozpoznaje żadnego z impulsów jej świadomości -a co za tym idzie – człowieczeństwa. Rozżalona i zdezorientowana tym, co stało się przed chwilą, upadla na podłogę.  Czarna nieświadomość pozwoliła jej wzlecieć na wyżyny rajskiego świata, by móc choć przez chwilę zapomnieć o bólu, który od wielu tygodniu bombardował jej nieszczęśliwą duszę.

Autorka: Danuta Schmeling / Złodziejka czasu/

Author

Write A Comment