Ukończenie przeze mnie pracy zawodowej wzbudziło we mnie tęsknotę, ale i radość wspominania czasów, które ukształtowały mnie jako kobietę – nauczyciela…

***

    Kiedy po kilkunastomiesięcznym bezrobociu zupełnie przez przypadek stanęłam u progu nowej, obcej mi jak dotąd rzeczywistości, pomyślałam: Ja tu będę tylko przez chwilę! W najśmielszych marzeniach nie podejrzewałam siebie o trwały romans z resocjalizacją. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak w wielkim jest błędzie i ile musi upłynąć miesięcy, a może lat, żebym się o tym bezwzględnie i mądrze przekonała. Jak przystało na rozsądnego nauczyciela, a przy tym pokornego – ciekawego siebie i pięknego świata człowieka, dyskretnie podpatrywałam w pracy swoje starsze koleżanki i wytrawnych w nauczycielskim fachu kolegów, którzy wspólnie mi kibicowali i jak trzeba było, pomagali, ale tylko wtedy, kiedy jako pedagog resocjalizacyjny z nazwy, nauczyciel z wyboru i z zamiłowania, traciłam pewność siebie, potrzebując wsparcia, rady i profesjonalnej opieki, a także natychmiastowej pomocy. Byłam i jestem im za tę mądrość, troskę i mentalne – psychiczne wsparcie – naprawdę bardzo, bardzo wdzięczna. Oczywiście, jak każdy nowy pracownik, szybko postanowiłam zaistnieć. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, ile czeka mnie zakrętów, wzniesień i bolących upadków, nim stanę twardo na swoje wątłe, nauczycielskie nogi. Naiwnie sądziłam, że wystarczy mieć dyplom pedagogicznej uczelni w kieszeni, z głowę pełną pomysłów, by czuć przewagę nad uczniami, którzy swoją ignorancją i niezrozumieniem dla sytuacji w jakiej się znaleźli, i w jakiej znalazłam się ja – próbowali mnie podporządkować swoim niepisanym prawom oraz szkolnym, dziwacznym zaklęciom i rytuałom.

    Niektórzy wbrew pozorom szukali konsensusu i szli na współpracę, inni zaś wyczekiwali momentu, aby mnie do swojej nauczycielskiej, mozolnej pracy, jak najskuteczniej zniechęcić. Na szczęście byli dla mnie zbyt cenni, żebym zrezygnowała, choć z jednej, zagubionej duszyczki. Nie zniechęciła mnie do nich ani filozofia manifestowania wszem i wobec ich krnąbrnego charakteru, lenistwa, a nawet intelektualnego otępienia spowodowanego długotrwałą nieobecnością w murach szkoły, ani zakusy walki z nimi na argumenty i słowa, że warto o nich i swoją przyszłość, tak zwyczajnie – po ludzku – zawalczyć.

    Napierając coraz ostrzej i śmielej na rebeliancką postawę wychowanków, postanowiłam nauczyć ich przede wszystkim szacunku do swojej pracy i samych siebie. Zapragnęłam być uzurpatorką. Mijał czas, a ja ciągle dojrzewałam w tej placówce jako kobieta i człowiek. Po kilku latach ciężkiej pracy zauważyłam nawet, że marzenia o podziwie i aplauzie ze strony przełożonych mniej mnie już „kręciły” i ekscytowały, niż kiedykolwiek przedtem. Czułam się zahartowana w boju o niesienie kaganka oświaty, a styl pracy jaki przyjęłam, nakazywał mi rzetelność, rozwagę, jak również bycie konsekwentną we wszystkim, co robiłam i na co miałam bezpośredni lub decydujący wpływ, cokolwiek to słowo dzisiaj wśród zliberalizowanych nauczycieli znaczyło i ciągle znaczy. W tym, co robiłam, czułam się naprawdę dobrze. Doskonale wiedziałam, że powoli zbliżam się do sedna samoświadomości i spełniania się w uprawianym przez siebie ukochanym zawodzie. Nie oglądając się za siebie, po prostu żyłam i stawałam się coraz bardziej silną, a także pewną siebie. Kwintesencją tej przeogromnej siły oraz zawodowej stabilizacji było ukończenie przeze mnie kolejnych półtorarocznych studiów podyplomowych, które wskazały mi własną drogę do zadowolenia i satysfakcji z pełnienia zaszczytnego – przynajmniej dla mnie – obowiązku bycia nauczycielką polskiej placówki resocjalizacyjnej.

    I w taki to oczywisty, i wydawałoby się prosty sposób, na trwałe wpadłam w sidła resocjalizacji, tudzież wszystkich jej przedziwnych – obarczonych procedurą i papierkiem – aspektów działalności. Ale tego osaczenia się nie przeraziłam, ponieważ mówiłam o dobru, niosąc dobro. Nie byłam cyniczną, bo zyski pomiędzy sobą a uczniami dzieliłam po równo. Pewnie wydam się w tym, co napisałam, śmieszną i potwornie zabawną, ale szkoła była dla mnie przedsionkiem ziemskiego nieba. Bo przecież nie trzeba być wytrawnym filozofem, by wiedzieć, że niebo jest w ludziach, że bycie nauczycielem to brzmi dumnie i tylko wybrańcy losu mogą chełpić się świadomością bycia mistrzem dla młodszych od siebie Polaków, na dodatek lżej lub ciężej niedostosowanych społecznie. To dlatego tę niefrasobliwą prawdę o sobie samej postanowiłam nieść przez całe swoje kobiece, ustabilizowane, by nie rzec: dojrzalsze – zaawansowane w lata i doświadczenie – nauczycielskie życie, ku kresowi wyznaczającemu granice zawodowej aktywności i egzystencjalnemu: Być albo nie być?

 

Author

Write A Comment