Sobotni czas sprzyja wypoczynkowi i przemyśleniom. To dlatego wzmógł się we mnie apetyt na pisanie… Co z tego wyszło, proszę samemu się przekonać, w każdym razie starałam się dzisiaj wykrzesać z siebie to, co w sercu od dawna mi hula i nie daje mi spokoju. Bohaterami moich dzisiejszych – literackich poczynań są znani Państwu: Waleria, Józefina, Krzysztof, Łukasz i… wprowadzone przeze mnie nowe postacie. Miłego popołudnia.

Filozofia po babsku

Bilet do Poznania wykupiła Józka tak szybko, jakby się bała, że pomysł odwiedzenia Krzyśka mógłby w niej samoczynnie wygasnąć. Wiedziała, że musi go zobaczyć. Ostatnie spotkanie trwało przecież tak krótko, że wspominanie go nastrajało ją nostalgicznie. Tęskniła za nim. Chciała jego bliskości – tak jak kiedyś pragnęła bliskości Marcelego. W świecie, który znała, nie było miejsca na skrupuły. Nauczyła się tego od Walerii, która świadomie kreśliła stenogramy swojego i jej literackiego życia. Oczywiście, że nie widziała w pisarskiej ingerencji Walerii dla siebie nic złego. Dzięki niej żyła i miała zapewnioną nieśmiertelność. Godziła się na nią, bo chciała istnieć – po prostu żyć i być… Trwać najdłużej, jak to możliwe, by dosięgnąć szczytów szczęścia i godnego końca własnej, literackiej egzystencji. Ta myśl prześladowała ją od dawna. Szczerze mówiąc, bała się, że Waleria któregoś dnia postawi krzyżyk na dopisywaniu kolejnych rozdziałów jej nierealnego życia, chociaż miała do tej czynności autorskie prawo. Myślała wtedy: To niewiarygodne, jaką nieograniczoną władzę nad losem człowieka ma Bóg, a także jego pomazańcy Boży – pisarze…
Ta przenikliwa, pozbawiona fałszu i obłudy świadomość pozwalała jej cierpliwie iść pod prąd kartki papieru, by poznać wszystkie okoliczności prawdziwego życia. Więc szła, pozwalając sobie na fantazjowanie. Wiatr i słońce namaszczały świeżością jej piękne policzki, po których myśli przeskakiwały z hardością, zsuwając się wzdłuż pociągłej twarzy i barku w kierunku serca. Czuła w sobie zapach miłości, przekorę trwania choćby na niby, a także pulsującą namiętność na wspomnienie Krzysztofa, którego od jakiegoś czasu kochała.
Kiedyś Waleria wyznała Józce, że szukania sensu można tylko doświadczyć poprzez miłość i Boga, bez którego nie ma ani końca, ani początku. Podobnie zresztą jak w pisarstwie. Chciała w ten sposób uświadomić Józce, jak marne jest ich życie i jak obie dla siebie wiele znaczą. Ale Józka lekceważyła te rewelacje. Być może dlatego że od zawsze wiedziała, iż w literaturze na początku jest ciemność i chaos, i że potem pisarz – pisarka siłą woli czy swoich emocji i odczuć postanawia tchnąć w słowa życie, nadając im jakąś cielesną tożsamość. A potem krok po kroku powstaje świat jakiejś książkowej czasoprzestrzeni, który także należałoby nazwać i poskładać do kupy.
Znużona drogą wreszcie stanęła przy swojej kamienicy i wszystko to o czym przed chwilą myślała, w okamgnieniu stało się nieważne – rozdmuchane, jakby życie w literaturze kręciło się na innych zasadach niż w „realu”. Szła w kierunku windy powoli i „beznamiętnie”. Nawet misja wykupienia biletu do Poznania nie wzbudziła w niej szczególnego entuzjazmu, a już na pewno nie poprawiła spowolniałego niskim ciśnieniem krążenia.
– Ooo, dzień dobry! – ktoś wyszeptał słowa powitania z przesadną uprzejmością, celowo dążąc do tego, żeby roztoczyć nad Józką parasol intymności i spoufalenia się z nią na tyle, by jak najskuteczniej wyciągnąć od niej – oczywiście dla siebie – najwięcej informacji.
– Dzień dobry, dzień dobry! – odpowiedziała Józefina, mając nadzieję na to, że zaczepna uprzejmość wścibskiej sąsiadki z szóstego pietra, została dwukrotnym, choć zdawkowym powitaniem sowicie nagrodzona. Oczywiście, że nie była świadoma swej druzgocącej klęski.
– Piękna Pani Józefinka! – Właśnie niedawno, może w środę lub czwartek, rozmawiałam z Judytą Kawińską spod czterdziestki piątki, że szybko wyszła pani z żałoby po nieodżałowanym panu Marcelim… Głos, z jakim zaintonowała to twierdzenie, wydał się Józce nieprzyjazny i złośliwy.
– Ciekawe, co stara Misiakowa chciała jej przez to powiedzieć? – Może to, że doskonale wie o istnieniu Krzyśka oraz ich gorącym, szalonym romansie, nazywanym poza plecami przez tę czy z inną „nabzdyczoną” panią – rozwiązłą przyjaźnią.
– Józka nabrawszy powietrza w płuca, szorstko odpowiedziała:
– Nie sadziłam, że interesują się panie moimi problemami i zwyczajnym – zapewniam panią – zwyczajnym życiem osobistym, tym bardziej, że nie utrzymujemy ze sobą dobrosąsiedzkich kontaktów, a już na pewno kontaktów przyjacielsko-towarzyskich.
Sarkazm z jakim Józka wypowiedziała te obrzydliwie dosadnie słowa, przeszyły ją samą. Nie podejrzewała siebie o tyle kobiecego jadu i niezrozumienia dla zainteresowania innych ludzi jej własną osobą. Cisza, która zapadła po jej stwierdzeniu i dzwonek usłyszany przez obie kobiety w windzie, przerwał zakłopotanie Misiakowej i bojowe nastawienie Józki, która rzuciwszy niedbale: Do widzenia! – przyspieszonym krokiem wyszła z windy.
– Co za wstrętna baba! – pomyślała, próbując otworzyć drzwi swego mieszkania. – Jak można w tak bezceremonialny sposób wchodzić z buciorami w cudze życie? To moja sprawa, jak żyję, kogo i jak długo opłakuję. Nie mówiąc o tym, czy jestem radosna i szczęśliwa?
Choleryczny nastrój wywołany przypadkowym spotkaniem z Klementyną Misiakową w windzie, wynosił Józefinę coraz śmielej i ostrzej ku szczytom rozjuszonej wściekłości… Już dawno nie było w niej tyle żalu i złości. Tolerowała ludzi, nawet takich jak ta nieszczęsna Klementynka, ale tym razem babsko totalnie przesadziło. Eee, co tam jakaś sąsiadka!
– Ciekawe czy Krzysiek powrócił z Sopotu i jest już w Poznaniu? Czy sprawy pozyskania nowych kontrahentów w nowym biznesie, przyniesie poznańskiej firmie Krzyśka wiele wyczekiwanych sukcesów? Ostatnio firma jakby podupadła, choć Krzysztof twierdzi, że jest inaczej… Zła czy dobra passa to przecież tylko szczegół dla wtajemniczonych – pomyślała. Zrzuciwszy z siebie całą tę poranną drwinę z życia i nielubianej sąsiadki, Józka przywarła do fotela, próbując zając myśli uczelnią, na której ostatnio tak niewiele ciekawego się dzieje. Studenci, jak to studenci – niby uczą się, ale tylko nielicznym udaje się wznieść poza swoją własną przeciętność. Udaje się, czy może stosowniej byłoby powiedzieć: chce się – ech, co za różnica? Przecież i tak powszechnie wiadomo, że tylko niewielu ludziom tak naprawdę zależy na intelektualnym sukcesie. Oczywiście poza nielicznymi przypadkami. Światem – tak mówią polscy plebejusze – rządzi kurwa i złodziej, czyli ludzie, którzy bez skrupułów z porządnego człowieka zrobią ladaco… A że będzie to może jakiś, utalentowany, wyrastający poza banalność Jasiek Kowalski czy francuski Jean-Pierre Rohan – naprawdę nikogo nie obchodzi. Nim ostatnia myśl wyrwała się z gorącej głowy Józki, zadzwonił telefon. To Łukasz, uczelniany kolega po fachu, przypominał jej o popołudniowych zajęciach z „grupą C” polonistów i o zapowiadanym od tygodnia na uczelni szkoleniu BHP.
– Cholera, jak mogłam o tym zapomnieć! – z przejęciem wykrzyknęła, udając się do łazienki, żeby poprawić makijaż. Teatralnymi gestami malowała pomadką swoje wydatne usta, uśmiechając się sama do siebie.
W innej sytuacji pewnie zlekceważyłaby telefoniczne przypomnienie, ale nie mogła zaniedbywać pracy… Kochała ją, należała bowiem do grona tych lektorów, którzy dla pasji zrobiliby wszystko. Spojrzawszy na zegarek, pośpiesznie zamykała mieszkanie.
– To już koniec – mruczała – jeśli spóźnię się na dzisiejsze zajęcia, dziekan na pewno zmyje mi głowę. Na szczęście nie musiała długo czekać na windę, którą zjechała na parter. Na dworze – przed budynkiem – cierpliwie czekał na nią Łukasz, który widząc, jak niezdarnie toczy się w stronę przystanku tramwajowego, przywołał ją do siebie.
– Józka, Józka! – No gdzie ty idziesz? – Czekam na ciebie w nadziei na to, że uratuję ci twój zgrabniutki tyłeczek. Sama wiesz, jak „Voltaire” nienawidzi leserów spóźniających się na zajęcia. Radość z jaką wypowiedział te słowa, wzbudzały w nim zachwyt nad swoją błyskotliwą inteligencją i próżnością, której nigdy nie miał dosyć. Tylko Józka zaskoczona jego obecnością zatrzymała się na chodniku i stała nieruchomo, jakby strzelił w nią siarczysty piorun. A potem eksplodowała:
– To ty? – Skąd ci przyszło do głowy, by zaszczycić mnie swoją obecnością? Ton w jakim to wypowiedziała, w żadnym wypadku nie wróżył nic dobrego. Nie lubiła jak ktoś, choćby był z najbliższego kręgu jej znajomych, wkraczał bez uprzedzenia na jej własne terytorium.
– Pośpiesz się, proszę! – przynaglił ją Łukasz. – Nie możemy pozwolić sobie na ociąganie się, bo przejechanie o tej porze przez miasto, może być, jak już nie jest, utrudnione… Uśmiechnąwszy się do Józki, ruszył w stronę centrum.

Autor: Danuta Schmeling

DSC_0453

Author

Write A Comment