Dzisiaj, jak obiecałam, będzie chwila z Dianą, nauczycielką z powołania. Niepoprawną “siłaczką” zapatrzoną w młode pokolenie Polaków… Zatem: życzę Państwu radosnych chwil z dziennikiem Diany – pozdrawiam.

PROZA

1.

Ferie dobiegły końca. Wypoczęta i zrelaksowana pobytem w domu, powróciłam na stare śmiecie i do szkoły, by dać sobie kolejną szansę kontynuowania zawodowej przygody. Ale nie czynię tego z pobudek czysto hedonistycznych, no może odrobinę. Pierwszy dzień w szkole zaczęłam od przywitania z moimi „odlotowymi” wychowankami. Oczywiście nikt z nich nie czuł radości ze swojego powrotu do placówki i szkoły. Wiedząc o tym, zrobiło mi się smutno, a nawet bardzo głupio, bo w lot pojęłam, że jestem w tym momencie przez nich wszystkich totalnie opuszczona, że nie łapię z żadnym z nich kontaktu, który jest tak bardzo potrzebny – niezbędny wręcz! – by trwać w tym szkolnym, społecznym i dość skomplikowanym związku. Oczywiście moja belferska bezduszność podyktowana realizacją narzuconego przez MEN i mój rozsadek programu nauczania – rzecz jasna! – zrobiła swoje, naprowadzając mnie
i moich niepokornych uczniaków na odpowiednie tory. (Mówiąc kolokwialnie: wzięłam się ostro i solidnie do roboty…)
Prowadząc swoją pierwszą lekcję i to na dodatek w „swojej” klasie, poczułam się bezpiecznie, choć wiedziałam, że moje dzieciaki miały w nosie, o czym i dlaczego do nich mówię. Widziałam w ich oczach przerażającą pustkę i znużenie, jakby od dawien dawna nic nie miało dla nich żadnego sensu ani znaczenia. Czy nie miało? – tego nie wiem, ale było mi przykro, że muszę wymuszać na nich zainteresowanie sobą i przedmiotem… W parę sekund przeszła mi nawet przez głowę krótka niedorzeczna pewnie myśl: Jezu! – co ja tu jeszcze robię? Dlaczego brnę w tę niekończącą się pustkę i ten beznadziejnie podstępny marazm, czyniące z mojego zawodowego życia cyrkową arenę?
Nieśmiało wyraziłam tę wątpliwość i obawę, choć doskonale wiedziałam, że ów krótkotrwały kryzys u siebie i u uczniaków na pewno szybko przeminie wraz z kończącymi się dzisiaj zajęciami edukacyjnymi. I tak się na szczęście stało! Bo cóż by to była za praca, w której sens i rozsądek uczniów bym powątpiewała!

2.

Niezliczone, „najeżone” dyżury na korytarzach szkoły, wc i na podwórzu stały się ostatnio jednym z ważniejszych priorytetów pracy nauczycieli w mojej innowacyjnej placówce. To już nie są zwykłe dyżury, to misja naprawiania świata. Unicestwiania zła, które rzekomo rozpanoszyło się w naszej szkole na jawie i w wyobraźni. Człowiek nie ma nawet czasu na przygotowanie się do swoich kolejnych zajęć, bo jak idiota musi biec po skończonym dyżurze na następną swoją lekcję. Ale, co tam! – ważne, że dzieciaki czują się doskonale i bezpiecznie. Reszta to przecież bagatela!
Broń Boże nie uskarżam się na swoje nauczycielskie życie, ale miotanie się jak w obłędzie prawie na wszystkich przerwach po długich, krętych korytarzach szkoły, nie jest szczytem moich kobiecych marzeń ani pedagogicznych priorytetów… Wolałabym skserować dla swoich uczniaków wymyślone przez siebie i metodyków mojego przedmiotu – kart pracy, uzupełnić wpisy w dzienniku, czy nawet po ludzku z uczniami lub koleżeństwem o szkole i jej problemach porozmawiać. Tym bardziej że problemów wychowawczych jest o ciut za dużo, a czasu na ich załatwienie nie jest za wiele, bo bez przerwy siedzimy jak kanceliści zanurzeni w idiotycznych papierkach. (Dla „góry” niestety nie nauczanie jest ważne, ale papierki, najlepiej całe ich stosy!)

3.

Jest ciemna noc, a ja prawie w bezruchu siedzę pośrodku pokoju i miotam się z myślami, trwając w nauczycielskiej – człowieczej zadumie… Myślę, co też mnie dzisiejszego dnia w szkole spotka? Jakie problemy będę miała wraz z uczniami do pokonania? Czy dam radę podźwignąć ciężar swoich rozlicznych obowiązków i uznać ten dzień za wspaniały, i mądrze zaliczony?
Zastanawiam się także nad tym, jaki jest naprawdę sens dumnie brzmiącej socjalizacji, tak bardzo hołubionej przez znawców psychopedagogiki społecznej. Zamiast spać, teoretyzuję, myśląc o tym i owym. Ale lubię te chwile intymnej zadumy nad sobą i swoimi zawodowymi wątpliwościami…
One wyposażają mnie w nowe doświadczenia. Ugruntowują i weryfikują nabyte przez lata pracy umiejętności czy poglądy, i nakazują być bardziej rozważną, a nawet ostrożniejszą w pracy z naszą trudną, aczkolwiek „fajną” młodzieżą. Oczywiście, że ufam dzieciakom, ale przyznaję, tylko w umiarkowanym stopniu, ponieważ wiem, że często nauczycielami manipulują, próbując dla siebie jak najwięcej, niekoniecznie w uczciwy, rzetelny sposób – uszczknąć. I chociaż uchodzę w szkolnym środowisku za „niereformowalną pracoholiczkę i żyletę”, niektórzy uczniowie – mimo wszystko! – okazują mi swoją sympatię i szacunek, chociaż tak naprawdę niczego w zamian od nich nie oczekuję. Wystarczy mi ich życzliwy uśmiech i proste słowo: dziękuję.
Uprawiam przecież zawód, który jest od jakiegoś czasu obarczony, szczególnie w ostatnim czasie, koniunkturą spadku popularności, narażony na pomówienia i przeróżne asocjacje społeczne – niekoniecznie pochlebne, dobre, a przede wszystkim sprawiedliwe…

Autor: Danuta Schmeling

P1060214

Author

Write A Comment