Witam, Szanowni Czytelnicy! Dzień wydaje się być dzisiaj miłym, dlatego postanowiłam popisać na swoim blogu.
Tym razem będzie retrospektywnie… Dawno temu, gdy moje wyobrażenie o życiu, miłości i ludziach było naprawdę bardzo znikome, myślałam, że zawojuję swoją ufnością i wiarą w dobro, i człowieka – cały świat. Jakże się myliłam. Życie każdego dnia przez lata brutalnie weryfikowało mnie i moje relacje z ludźmi, ucząc pokory i dystansu do siebie i rzeczywistości, co mi wyszło – o dziwo! – tylko na zdrowie, ale nie było łatwo…Podobnie rzecz się ma w świecie mojej epickiej bohaterki, zapraszam do czytania.

Fragment powieści pt. Złodziejka czasu: Misterium prawdy – epizod 5.

Nowy czas: dwa tysiące trzynastego roku przywitał Józefinę granatową ciemnością rozświetlanej przez petardy nocy i bladością szaroburego – wrocławskiego przedświtu. Ona zaś witała go z nadzieją, że może tym razem pokocha własne, osamotnione – osierocone przez kochanka – życie, które nada mu nową jakość, zapach i zabarwienie.
W oczekiwaniu na Krzysztofa, który miał przylecieć z Poznania do Wrocławia porannym samolotem, snuła się po pokoju jak widmo, bawiące się cennymi wspomnieniami.
Szczerze mówiąc, obawiała się tego spotkania. To dlatego tak pośpiesznie układała w myślach gotową odpowiedź na wypadek, gdyby Krzysztof zapytał, dlaczego parę dni temu tak nagle przerwała z nim telefoniczną rozmowę. Słowa i frazy przelatywały jej po głowie tak szybko, że nawet kolejna lampka francuskiego szampana nie była w stanie rozluźnić jej ciała ani zbuntowanego umysłu. Wystrzegała się i panicznie bała zwierzeń i grzebania we własnej przeszłości. Zanurzając się potulnie w ciszę, próbowała zapanować nad własnym lękiem, bezradnością, gdy nagle krzykliwy ton dzwonka do drzwi jej niewielkiego apartamentu wyrwał ją wreszcie z kłopotliwego zamyślenia. Poczuła ulgę, że nie musi toczyć boju z własną duszą i wstrętną samotnością. Poprawiając włosy, szybko podeszła do drzwi, by przywitać w nich umęczonego podróżą Krzysztofa.
– Witaj, mój drogi! – powiedziała niepewnie, odbierając od Krzysztofa płaszcz i bukiet pięknych, czerwonych kwiatów.
– Witaj kochanie, to miło, że zechciałaś przyjąć pod swój dach starego druha, choć na pewno zaskoczyłem cię swoim telefonem z lotniska oraz niewybredną propozycją spotkania w dzisiejszy noworoczny poranek.
– Wybacz, ale byłoby grzechem zapomnieć o tobie i Marcelim – powiedział, nie zdając sobie sprawy z tego, że w życiu Józefiny Marcelego już nie ma.
Ta zaś nie zważając na oficjalną formułę powitania – w reakcji na jego słowa – nagle przywarła swym pięknym, wystylizowanym gimnastyką i biegami ciałem do Krzysztofa tak mocno, jakby chciała zapomnieć o dręczącym ją od wielu tygodni bólu i cierpieniu. Nie wytrzymując dłużej powstałego pomiędzy nimi napięcia, zaczęła cichutko i tkliwie płakać, powtarzając natrętnie ciskające się na jej usta słowa:
– Jego już nie ma! – rozumiesz. – Jego już nie ma!
Było w tym wyznaniu tyle goryczy, patosu oraz kobiecej bezsilności, że Krzysztof stał osłupiały, próbując zrozumieć, co się tutaj do jasnej cholery dzieje. Sceneria tej chwili wywarła na nich obojgu tak emocjonujące wrażenie, że minęła spora chwila nim zażenowani tym, co się stało, spokojnie – aczkolwiek bez słowa – przeszli z przedpokoju do salonu. A potem minęła kolejna chwila, nim Krzysztof wreszcie odważył się odezwać: – Jak mam rozumieć, że Maurycego już nie ma? Niepokojące wyczekiwanie Krzysztofa na odpowiedź, przerwał łkający głos Józki.
– Marceli, nie żyje, zginął pod koniec listopada ubiegłego roku, nieopodal Legnicy, w wypadku komunikacyjnym – odpowiedziała Józefina, nalewając niezdarnie sobie i Krzysztofowi lampkę schłodzonego szampana. Trwając w milczeniu i w ogóle nie czekając na kolejne pytanie zadawane przez zdekoncentrowanego Krzyśka, pozostawiła go na chwilę samego, po czym pośpiesznie udała się w stronę maleńkiej kuchni, by przygotować im obojgu obiecane, noworoczne śniadanie.
We wrocławskiej scenerii mieszkania Józefiny wyczuwało się bezczasowość, jakby ktoś zresetował przestrzeń przynależną człowiekowi, wyznaczaną od stuleci światu i nieszczęsnym ludziom przez codzienne tykanie ściennego czy biologicznego zegara. Krzysztof wsłuchujący się zachłannie w tę monotonną, bezczasową ciszę, próbował zrozumieć, dlaczego w ludzkim losie jest tyle sprzeczności, a także paradoksów. Skąd w nim samym i w Józefinie tyle nagromadzonych żalów i pretensji? Nie rozumiał, że na koniec „ludzkich końców” nie mamy wpływu ani skutecznej rady. Miał za to niezwykłą intuicję i wielkie poczucie sensu, stąd od pierwszego stycznia dwa tysiące trzynastego roku szukanie jutra, które mogłoby być dla niego po prostu prozaicznie normalne, stało się jednym z najważniejszych priorytetów i życiowych celów.
Ciągle jednak nie chciał przyjąć do wiadomości, że Marceli tak po prostu z dnia na dzień odszedł. Może dlatego, że wiązał z nim i firmą „K & M” ogromne nadzieje. Tak bardzo cenił w nim zawodowy profesjonalizm, życzliwość, a także lojalność, za które odpłacał Marcelemu swoją przyjaźnią i lojalnością, że nie potrafił uporać się z własnymi uczuciowymi rozterkami. Zdruzgotany śmiercią przyjaciela szukał wzrokiem Józki, którą od wielu lat bez wzajemności bardzo kochał, a która zamroczona własnym egoizmem i obecnością Marcelego w jej własnym życiu, zupełnie zapomniała o nim i ich wspólnej, szkolnej przeszłości.
Krzysiek nigdy nie potrafił pogodzić się z faktem, że Józefina przynależy do innego mężczyzny. Był o tę miłość zazdrosny, ale nie próbował niczego w życiu Marcelego ani Józki na siłę zmieniać. Czekał na swój czas – na swój dzień! Nie przeczuwał, że tego ranka mogło stać się jutro. Nagle niekontrolowana fala radości zalała jego wydawałoby się przez chwilę poranioną i smutną duszę.
– Cholera, śmierć Marcelego nie musi oznaczać dla mnie i dla losów Józefiny apokaliptycznego końca świata! – pomyślał.
– Może być dla nas obojga szansą na zbudowanie wspólnego związku, na który on cierpliwie czekał i, o którym niemal od zawsze marzył.
Nim się zorientował, jak głupia myśl mu przyszła do głowy, Józefina weszła do salonu, niosąc na tacy gorące grzanki, obłożone serem brie, sałatą roszponką i rukwią, i soczystą, polską polędwicą. Zapach porannego śniadania i kobiety rozchodził się po pokoju z taką intensywnością, że Krzysiek nie zauważył, kiedy Józka usiadła tuż przy nim, by zacząć jeść wspólny posiłek i kontynuować przerwaną przed dobrym kwadransem konwersację.
– Przepraszam Krzysiu, że pozostawiłam cię samego – powiedziała niepewnie, jakby bała się, że Krzysztof odbierze jej przedłużającą się nieobecność w salonie jako afront albo jeszcze gorzej – jako przejaw totalnego lekceważenia jego skromnej osoby.
– Nic nie szkodzi, kochanie – bez zawstydzenia odpowiedział Krzysiek, jakby to, co przed kwadransem w samotności pomyślał, nie było na tę noworoczną okoliczność zbyt śmiałym i bezczelnym marzeniem, czy może wręcz egoistycznym – samolubnym pragnieniem. Udając przed sobą i Józką, że nic nie ma do ukrycia, zachłannie zajadał się chrupiącymi, cieplutkimi kanapkami, jakby wolą przeżycia i rozkoszą smakowania ulubionych potraw chciał nasycić swoją próżność i nienasyconą miłością duszę lub silnie przegłodzone brakiem seksu ciało. Józefina cierpliwie towarzyszyła Krzyśkowi w konsumpcji, beznamiętnie uśmiechając się do niego, a może tylko do swojej samotności.
– Jak długo zabawisz we Wrocławiu? – zapytała, by przerwać kłopotliwą ciszę.
– Jeszcze nie wiem. Mam do załatwienia kilka spraw za siebie i Marcelego, a skoro sytuacja prawna firmy – w związku z jego śmiercią – tak fatalnie się skomplikowała, muszę pogadać z moimi prawnikami. Zajmie mi to pewnie parę dni, a może nawet tygodni.
– Dlaczego cię to interesuje? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Józefina speszyła się, choć nie zaprzestała kontynuować rozmowy.
– Gdybyś nie miał miejsca w hotelu, zawsze możesz liczyć na moją pomoc, ciepłe kapcie i wygodne spanie – poinformowała Krzyśka z niebywałą życzliwością w głosie. – Dziękuję, ale nie skorzystam – szorstko i zdecydowanie Krzysiek odmówił Józce.
– Nie dlatego żebym się przed tobą wzbraniał, ale nie chciałbym cię stawiać w kłopotliwej sytuacji. Po śmierci Maurycego byłoby ci niezręcznie przyjmować na noc obcego faceta. W żadnym wypadku nie chciałbym wzbudzać w tobie mieszanych uczuć, ale rzecz jasna, dziękuję, że o mnie pomyślałaś – odpowiedział poruszony do głębi swego dumnego serca. Nie sądził, że te proste i szczerze wypowiedziane przez Józefinę słowa wzbudzą w nim tyle emocji i wzruszenia. Józka natomiast zastygła w pozie, która nie ujawniała ani jej smutku, ani cierpienia, choć Krzysiek mógł się domyślać, że nie było jej wcale łatwo.
Rozmawiali ze sobą może jeszcze z trzy kwadranse, a potem Krzysztof ubrał się, podziękowawszy uprzednio za wspólnie zjedzone śniadanie, pożegnał się i po cichutku wyszedł. Tylko Józefina pozostała w mieszkaniu z uczuciami, które ożyły w niej jak w każdej samotnej, zagubionej kobiecie. Bała się ich i widziała w nich dla siebie jakąś nadzieję. Czuła, że niespodziewana obecność Krzyśka w jej singlowym życiu, może odmienić jej los, nadać mu kształt i posmak nowej przyjaźni albo miłości, na którą nie była jeszcze wprawdzie gotowa, ale o której wbrew pozorom, w żałobie po Marcelim, podświadomie marzyła. Czy była niewierną? Czy powinna zapomnieć o swoim najdroższym Marcelim, rzucając się w ramiona kolejnego mężczyzny? Może kiedyś, gdy wspomnienie kochanka nie będzie tak dotkliwie bolało, jak dzisiaj. Każdy kto stracił kogoś bliskiego doskonale wie, że to nie jest ani takie łatwe, ani takie zupełnie oczywiste i proste. A ona jak nikt o tym wiedziała.

Autor: Danuta Schmeling

Author

Write A Comment