Jakże często szydzi z nas życie? Obdarowuje dobrem, a potem wszystko odbiera. Zgniata w nas nadzieję na lepsze dni, by za jakiś czas znów pozwolić sobie wzlecieć w niebo i dać upust ludzkim pragnieniom lub marzeniom. Nazbyt często, by tego nie zauważyć, dotkliwie nie odczuć. Nieraz mam wrażenie, przyglądając się światu, że wszystko to Koheleta: “marność nad marnościami”, ukierunkowana na grób i unicestwienie. I wtedy zapadam się w sobie, i chce mi się płakać. A wszystko dlatego, że pytania i próba zrozumienia SENSU, bo o nim mowa, nie przynosi zamierzonego skutku ani mądrej odpowiedzi. Chwała Bogu, że nie trwa to we mnie dniami i nocami, i że rozsądek nakazuje sercu przestać filozofować, co też z przyjemnością dla siebie i Państwa czynię, choć wątpliwości i niepewność losu zakuwa – co jakiś czas – moje serce ostrą szpilą.
1.
Znikam.
Powoli oddalam się od Was.
Od Waszej rodzicielskiej miłości,
od naszego wspólnego domu,
od swojego dzieciństwa,
od wczesnej młodości,
od znajomych i przyjaciół,
od pisania wierszy,
od wielu wspólnych spraw
oraz zapachu chińskich goździków w ogródku.
Robię to dyskretnie
i jak wyspa Wight
odsuwająca się od brzegów Wielkiej Brytanii
wiatrem i deszczem podszyta,
smagana żalem i rozpaczą
kawałek po kawałku,
cal po calu
przez dorosłość tracę przeszłość
i spory kawałek świata, i siebie.
20 maja 1977 r.
2.
Znikamy z tego świata jak marzenia.
Niczego nie pojmując,
dryfujemy w ciemnych przestworzach pomiędzy gwiazdami.
Unosząc się na skrzydłach Czasu – przemijamy!
26 czerwca 1978 r.