Archive

kwiecień 2016

Browsing

Tryptyk muszyński – proza poetycka

Tryptyk – trójskrzydłowy ołtarz, tak mnie uczono. Ale ja przekornie zastosowałam to określenie do scalenia trzech utworów dokumentujących świat małopolskiej Muszyny i dwóch poetów – na jakimś etapie swojego życia – z nią związanych…
Dzisiaj w świecie literatury, pomiędzy poezją a prozą, przemyka gatunek środka: proza poetycka, która od jakiegoś czasu po prostu króluje na poetyckich salonach…Tryptyk muszyński napisany przeze mnie jest także tego przykładem… Czy udanym, nie wiem? – osadzą Państwo sami. Przyjemnego weekendu, majówki – w ogóle życia! Do zobaczenia za jakiś czas.

T R Y P T Y K M U S Z Y Ń S K I – PROZA POETYCKA

1. „Takim był…”

Mistrz Jerzy Harasymowicz często witał świt w domu w Bortnem.
Modlił się do Madonny Leśnej albo Madonny Prowincji.
Na cmentarzu łemkowskim łapał dystans do życia,
zaś w górach zastanawiał się,
dlaczego pada śnieg.
Kiedyś w lesie listopadowym
po kryjomu zbierał mokre, pożółkłe liście,
które ocierał z kryształowych łez,
troskliwie suszył i uporczywie wklejał do zielnika.
Nie oglądając się za siebie,
wracał na jakiś czas do ukochanej Muszyny
i wytrwale szedł w zamyśleniu popradzkimi,
górskimi drogami w butach dziadka,
by dojść do swojego domu – do jakiegoś celu…
Innym razem siedząc na ławce
przy fontannie na muszyńskim Rynku,
łapał wiatr w dłonie albo karmił niebieskie ptaki,
które potem, niczym srebrnopióre anioły,
zachęcał do lotu w niebo – On poeta krajobrazowy
oswojony przez słowa…
*
[Utwór z kluczem: są w nim zawarte tytuły utworów J. Harasymowicza]

2. „Muszyna”

W ziemi pełnej soczystej miłości
na szlaku: Krynica – Muszyna,
jest taka miodem płynąca kraina, gdzie wiele dobrego się dzieje.
Tutaj w centrum Rynku, w „Szarotki” zacnych progach,
muzyka, proza i poezja życia miesza się ze smakiem
parzonej kawy i dorodnych jak panny młode – ciast,
smakowitych likierów i kremów.
Nieopodal gdzieś przy czyimś domu,
stary jegomość kronikarz –
baśniowy kot z podkręcanym wąsem,
opowiada małym mieszkańcom Muszyny,
kim byli – mistrz fraszki, Jan z Czarnolasu
i Jerzy Harasymowicz –
poeci z kart historii literatury polskiej wyjęci,
w żadnym względzie przez ludzkość nie wyklęci,
lecz przez Ziemię Muszyńską bardzo szanowani,
w Almanachu miasta opisani na wieczną pokoleń pamiątkę,
rzutkim językiem trafieni w dziesiątkę,
bo byli dla miasta ważni,
w swej życiowej roli niezastąpieni –
po wieki z Muszyną złączeni…

3. „(…) Wiem i ty wiesz…”

Zimnem drżąca Muszyna
przygotowuje się po raz kolejny na uchylenie drzwi
niepewnej przyszłości.
Przyrodnia siostra Krynicy –
dumna, choć paradoksalnie pokorna,
niczym Madonna z przydrożnej kaplicy –
od dawna wnosi w serca muszynian radosną nadzieję,
że dobrze się w ich życiu i domostwach dzieje –
bo przecież dzieje.
Wiem i ty wiesz,
że to miasto zmian i wielu spektakularnych sukcesów,
miasto – kuracjuszy i turystów,
a także różnej „maści” przygodnych artystów,
którzy tu pod drodze świadomie wstąpili
i są dla miasta szczodrzy, i mili –
pozostawiający po sobie rozkrzyczane nuty,
piękne obrazy i słowa – miłości i dobroci dary.
Krajobrazowo-uczuciowe złotości
ukryte w ludzkiej szlachetności.

P1060221
Fot. Danuta Schmeling

Ignorować czy eliminować?

Nic tak boleśnie nie rozczarowuje człowieka, jak ludzie, którzy wydawałoby się nas kochają. Kiedy zaskakują nas chamstwem, cynizmem i zwielokrotnionym niezrozumieniem. Naskakują na nas i ranią ostrym jak brzytwa słowem… Co wtedy począć? Na pewno nie należy, wchodzić w życiowe – pedagogiczne role i próbować jego – ją na siłę socjalizować i zmieniać. Takich ludzi się po prostu ignoruje lub eliminuje z bliskiego kręgu. Ja, gdy dotykają mnie takie sytuacje i zachowania bliźnich, uciekam w przeszłość, przytulam się do wspomnień – swojej nieżyjącej matki i na Jej (wyobrażonym przeze mnie) ramieniu wypłakuje się i wyciszam, by przywrócić w sobie harmonię duszy i ciała…

1.
Widzę Cię w myślach i w kroplach deszczu.
Czuję sercem – wspomnieniem.
Miłości moja dawna.
Wierna.

23 kwietnia 2016 r.

2.

Pół żartem, pół serio”

Człowieku,
w moich wierszach nie znajdziesz programów na lepsze życie,
zamiast wydatnej – subtelnej – puenty jest kropka zamykająca zdanie.

W moich wierszach rym bywa gościem,
bo pisać zwyczajniej jest prościej.

W moich wierszach bywa apostrofa do miłości
i afirmacja złości, i nastrój, co mu starość doskwiera
i twardy sen Hypnosa – wiecznego żonglera ludzkim życiem.

W moich wierszach strofa ociera się o bajanie,
o wielką radość,
o płacz,
o kobiece wzloty i upadki,
o niedostatki,
o ludzką biedę, którą świat ignoruje
i jakiś prostaczek bezdusznie komentuje,
sarkazmem plując na prawo na lewo w rytmie całodobowym nienawidząc człowieka,
który przed jego natarczywym słowem ucieka…

07 lipca 1986 r.

3.

Nie dam ci wstążki błękitnej.
Nie powiem: „Precz mi z oczu!”
Przygarnę, przebaczę, a potem zginę – odfrunę,
jak pierwszy zwiastun jaskółek w nocy.

02 kwietnia 1976 r.

Autor: Danuta Schmeling

Modus operandi – poetyckie co nieco

Modus operandi – zwrot stary jak świat, przypisany – nie wiedzieć czemu? – wyłącznie kryminalistyce. Ja postanowiłam opatrzeć nim dzisiejszy wpis o sposobie rozprawiania się przeze mnie z rzeczywistością i swoimi uczuciami. Przedstawiam Państwu wiersze proste – jak banalnie proste jest pełne zgryzot, lęków i obaw ludzkie życie…

1.

Te wiersze nie są świątynią sztuki,
To moje życie – komunikat o przeżywaniu świata.

Wyliczanka prawd ograniczonych reżimem rzeczywistości,
moje małe smutki i wielkie radości – namiętności.

30 listopada 1993 r.

2.

Pozwól wybrać mi taki dzień,
w którym słońce fioletem zakwitnie.
Sprowokuje w duszy mej radość z bycia człowiekiem.

Pozwól stęchłą starość opóźnić,
szarosrebrne drogi (smutków) ominąć,
wzlecieć w niebo wysoko, wysoko i z ptakami w nieznane odfrunąć.

Potem wrócić wiosenna porą, by na nowo wśród ludzi trwać,
wziąć w swe dłonie miłości ziarno, iść przed siebie i miłość siać!

01 stycznia 1994 r.

3.
„ Do Pana X ”
Pewnego dnia pójdę sobie i absolutnie nikt tego nie zauważy,
pewnego dnia zapadnę się w nicość.
Pozbawiona balastu życia rozpłynę się jak mgła.

16 grudnia 1994 r.

4.
Niepotrzebny mi splendor świata, ani blask reflektorów sławy.
Potrzebuje Twojej miłości, naszych dzieci i silnej wiary!

28 stycznia 1998 r.

5.
Życie składa się z nieprzyzwoitych scen,
pięknych dźwięków fortepianu i skrzypiec!
Prowincjonalnie brzydkich słów
i butelek po czystej wódce…

30 października 1998 r.

6.
Pośród gór w ciszy własnego sumienia
w porywie wiatru i ociekającym z rynien deszczu –
prawdziwa bliskość z Bogiem nigdy nie umiera!

01 marca 1999 r.

7.
W niewoli żywiołów myśli i cielesności swojej jestem,
w niewoli świata,
co podłością zabija,
w niewoli grzechu tarzam się nieustannie,
obumieram – przemijam!

19 czerwca 2000 r.

8.
Gdy słowa tracą sens,
a sumienia ludzkie wytarzane w chaosie i grzechu milkną,
upominają się o nie głazy i pozornie zimne – bezduszne kamienie.

05 kwietnia 2016 r.

A jadnak proza życia

Sobotni czas sprzyja wypoczynkowi i przemyśleniom. To dlatego wzmógł się we mnie apetyt na pisanie… Co z tego wyszło, proszę samemu się przekonać, w każdym razie starałam się dzisiaj wykrzesać z siebie to, co w sercu od dawna mi hula i nie daje mi spokoju. Bohaterami moich dzisiejszych – literackich poczynań są znani Państwu: Waleria, Józefina, Krzysztof, Łukasz i… wprowadzone przeze mnie nowe postacie. Miłego popołudnia.

Filozofia po babsku

Bilet do Poznania wykupiła Józka tak szybko, jakby się bała, że pomysł odwiedzenia Krzyśka mógłby w niej samoczynnie wygasnąć. Wiedziała, że musi go zobaczyć. Ostatnie spotkanie trwało przecież tak krótko, że wspominanie go nastrajało ją nostalgicznie. Tęskniła za nim. Chciała jego bliskości – tak jak kiedyś pragnęła bliskości Marcelego. W świecie, który znała, nie było miejsca na skrupuły. Nauczyła się tego od Walerii, która świadomie kreśliła stenogramy swojego i jej literackiego życia. Oczywiście, że nie widziała w pisarskiej ingerencji Walerii dla siebie nic złego. Dzięki niej żyła i miała zapewnioną nieśmiertelność. Godziła się na nią, bo chciała istnieć – po prostu żyć i być… Trwać najdłużej, jak to możliwe, by dosięgnąć szczytów szczęścia i godnego końca własnej, literackiej egzystencji. Ta myśl prześladowała ją od dawna. Szczerze mówiąc, bała się, że Waleria któregoś dnia postawi krzyżyk na dopisywaniu kolejnych rozdziałów jej nierealnego życia, chociaż miała do tej czynności autorskie prawo. Myślała wtedy: To niewiarygodne, jaką nieograniczoną władzę nad losem człowieka ma Bóg, a także jego pomazańcy Boży – pisarze…
Ta przenikliwa, pozbawiona fałszu i obłudy świadomość pozwalała jej cierpliwie iść pod prąd kartki papieru, by poznać wszystkie okoliczności prawdziwego życia. Więc szła, pozwalając sobie na fantazjowanie. Wiatr i słońce namaszczały świeżością jej piękne policzki, po których myśli przeskakiwały z hardością, zsuwając się wzdłuż pociągłej twarzy i barku w kierunku serca. Czuła w sobie zapach miłości, przekorę trwania choćby na niby, a także pulsującą namiętność na wspomnienie Krzysztofa, którego od jakiegoś czasu kochała.
Kiedyś Waleria wyznała Józce, że szukania sensu można tylko doświadczyć poprzez miłość i Boga, bez którego nie ma ani końca, ani początku. Podobnie zresztą jak w pisarstwie. Chciała w ten sposób uświadomić Józce, jak marne jest ich życie i jak obie dla siebie wiele znaczą. Ale Józka lekceważyła te rewelacje. Być może dlatego że od zawsze wiedziała, iż w literaturze na początku jest ciemność i chaos, i że potem pisarz – pisarka siłą woli czy swoich emocji i odczuć postanawia tchnąć w słowa życie, nadając im jakąś cielesną tożsamość. A potem krok po kroku powstaje świat jakiejś książkowej czasoprzestrzeni, który także należałoby nazwać i poskładać do kupy.
Znużona drogą wreszcie stanęła przy swojej kamienicy i wszystko to o czym przed chwilą myślała, w okamgnieniu stało się nieważne – rozdmuchane, jakby życie w literaturze kręciło się na innych zasadach niż w „realu”. Szła w kierunku windy powoli i „beznamiętnie”. Nawet misja wykupienia biletu do Poznania nie wzbudziła w niej szczególnego entuzjazmu, a już na pewno nie poprawiła spowolniałego niskim ciśnieniem krążenia.
– Ooo, dzień dobry! – ktoś wyszeptał słowa powitania z przesadną uprzejmością, celowo dążąc do tego, żeby roztoczyć nad Józką parasol intymności i spoufalenia się z nią na tyle, by jak najskuteczniej wyciągnąć od niej – oczywiście dla siebie – najwięcej informacji.
– Dzień dobry, dzień dobry! – odpowiedziała Józefina, mając nadzieję na to, że zaczepna uprzejmość wścibskiej sąsiadki z szóstego pietra, została dwukrotnym, choć zdawkowym powitaniem sowicie nagrodzona. Oczywiście, że nie była świadoma swej druzgocącej klęski.
– Piękna Pani Józefinka! – Właśnie niedawno, może w środę lub czwartek, rozmawiałam z Judytą Kawińską spod czterdziestki piątki, że szybko wyszła pani z żałoby po nieodżałowanym panu Marcelim… Głos, z jakim zaintonowała to twierdzenie, wydał się Józce nieprzyjazny i złośliwy.
– Ciekawe, co stara Misiakowa chciała jej przez to powiedzieć? – Może to, że doskonale wie o istnieniu Krzyśka oraz ich gorącym, szalonym romansie, nazywanym poza plecami przez tę czy z inną „nabzdyczoną” panią – rozwiązłą przyjaźnią.
– Józka nabrawszy powietrza w płuca, szorstko odpowiedziała:
– Nie sadziłam, że interesują się panie moimi problemami i zwyczajnym – zapewniam panią – zwyczajnym życiem osobistym, tym bardziej, że nie utrzymujemy ze sobą dobrosąsiedzkich kontaktów, a już na pewno kontaktów przyjacielsko-towarzyskich.
Sarkazm z jakim Józka wypowiedziała te obrzydliwie dosadnie słowa, przeszyły ją samą. Nie podejrzewała siebie o tyle kobiecego jadu i niezrozumienia dla zainteresowania innych ludzi jej własną osobą. Cisza, która zapadła po jej stwierdzeniu i dzwonek usłyszany przez obie kobiety w windzie, przerwał zakłopotanie Misiakowej i bojowe nastawienie Józki, która rzuciwszy niedbale: Do widzenia! – przyspieszonym krokiem wyszła z windy.
– Co za wstrętna baba! – pomyślała, próbując otworzyć drzwi swego mieszkania. – Jak można w tak bezceremonialny sposób wchodzić z buciorami w cudze życie? To moja sprawa, jak żyję, kogo i jak długo opłakuję. Nie mówiąc o tym, czy jestem radosna i szczęśliwa?
Choleryczny nastrój wywołany przypadkowym spotkaniem z Klementyną Misiakową w windzie, wynosił Józefinę coraz śmielej i ostrzej ku szczytom rozjuszonej wściekłości… Już dawno nie było w niej tyle żalu i złości. Tolerowała ludzi, nawet takich jak ta nieszczęsna Klementynka, ale tym razem babsko totalnie przesadziło. Eee, co tam jakaś sąsiadka!
– Ciekawe czy Krzysiek powrócił z Sopotu i jest już w Poznaniu? Czy sprawy pozyskania nowych kontrahentów w nowym biznesie, przyniesie poznańskiej firmie Krzyśka wiele wyczekiwanych sukcesów? Ostatnio firma jakby podupadła, choć Krzysztof twierdzi, że jest inaczej… Zła czy dobra passa to przecież tylko szczegół dla wtajemniczonych – pomyślała. Zrzuciwszy z siebie całą tę poranną drwinę z życia i nielubianej sąsiadki, Józka przywarła do fotela, próbując zając myśli uczelnią, na której ostatnio tak niewiele ciekawego się dzieje. Studenci, jak to studenci – niby uczą się, ale tylko nielicznym udaje się wznieść poza swoją własną przeciętność. Udaje się, czy może stosowniej byłoby powiedzieć: chce się – ech, co za różnica? Przecież i tak powszechnie wiadomo, że tylko niewielu ludziom tak naprawdę zależy na intelektualnym sukcesie. Oczywiście poza nielicznymi przypadkami. Światem – tak mówią polscy plebejusze – rządzi kurwa i złodziej, czyli ludzie, którzy bez skrupułów z porządnego człowieka zrobią ladaco… A że będzie to może jakiś, utalentowany, wyrastający poza banalność Jasiek Kowalski czy francuski Jean-Pierre Rohan – naprawdę nikogo nie obchodzi. Nim ostatnia myśl wyrwała się z gorącej głowy Józki, zadzwonił telefon. To Łukasz, uczelniany kolega po fachu, przypominał jej o popołudniowych zajęciach z „grupą C” polonistów i o zapowiadanym od tygodnia na uczelni szkoleniu BHP.
– Cholera, jak mogłam o tym zapomnieć! – z przejęciem wykrzyknęła, udając się do łazienki, żeby poprawić makijaż. Teatralnymi gestami malowała pomadką swoje wydatne usta, uśmiechając się sama do siebie.
W innej sytuacji pewnie zlekceważyłaby telefoniczne przypomnienie, ale nie mogła zaniedbywać pracy… Kochała ją, należała bowiem do grona tych lektorów, którzy dla pasji zrobiliby wszystko. Spojrzawszy na zegarek, pośpiesznie zamykała mieszkanie.
– To już koniec – mruczała – jeśli spóźnię się na dzisiejsze zajęcia, dziekan na pewno zmyje mi głowę. Na szczęście nie musiała długo czekać na windę, którą zjechała na parter. Na dworze – przed budynkiem – cierpliwie czekał na nią Łukasz, który widząc, jak niezdarnie toczy się w stronę przystanku tramwajowego, przywołał ją do siebie.
– Józka, Józka! – No gdzie ty idziesz? – Czekam na ciebie w nadziei na to, że uratuję ci twój zgrabniutki tyłeczek. Sama wiesz, jak „Voltaire” nienawidzi leserów spóźniających się na zajęcia. Radość z jaką wypowiedział te słowa, wzbudzały w nim zachwyt nad swoją błyskotliwą inteligencją i próżnością, której nigdy nie miał dosyć. Tylko Józka zaskoczona jego obecnością zatrzymała się na chodniku i stała nieruchomo, jakby strzelił w nią siarczysty piorun. A potem eksplodowała:
– To ty? – Skąd ci przyszło do głowy, by zaszczycić mnie swoją obecnością? Ton w jakim to wypowiedziała, w żadnym wypadku nie wróżył nic dobrego. Nie lubiła jak ktoś, choćby był z najbliższego kręgu jej znajomych, wkraczał bez uprzedzenia na jej własne terytorium.
– Pośpiesz się, proszę! – przynaglił ją Łukasz. – Nie możemy pozwolić sobie na ociąganie się, bo przejechanie o tej porze przez miasto, może być, jak już nie jest, utrudnione… Uśmiechnąwszy się do Józki, ruszył w stronę centrum.

Autor: Danuta Schmeling

DSC_0453

Trudna miłość – niedzielne dywagacje

Witam! Skłamałabym, gdybym napisała, że moją aktywność literacko-autorską traktuję pobieżnie. Tak jak nie traktuję lekceważąco Czytelników swojego bloga. Dlaczego? Bowiem każdy z nas: ja i Państwo – Państwo i ja tworzymy niezwyczajny “związek” usankcjonowany literaturą i potrzebą analizowania słowa. Kontekstów naddanych schowanych w poezji i prozie życia; w codzienności, która stanowi tło moich i Państwa estetycznych poszukiwań i wrażeń. Tęsknoty za czymś wyjątkowym, ale równocześnie zwyczajnym. Powszednim, choć oderwanym od banału…
Dlatego mając Państwa na uwadze, postanowiłam dzisiaj przemówić do każdego z Was głosem pewniejszym niż wczoraj, bo temat wydaje się być atrakcyjniejszym i mniej drażniącym. A będzie o trudnej miłości.

2014-01-19 12.19.29

PRZYWŁASZCZONA MIŁOŚĆ!

Słowo nie zdradza, to ciału przynależy się zdrada – myślała od rana Waleria, pobudzona wypowiedzią znanego, aczkolwiek nieco kontrowersyjnego, francuskiego dziennikarza czasopisma “Elle”.
Szukając usprawiedliwienia dla siebie i swoich ludzkich występków, czyniła wysiłek, by móc zrozumieć sens tego, co dzisiaj usłyszała i o czym tak bezwiednie, bezczelnie – na przekór logice życia, boskiej logice – pomyślała. Ale czy tym stwierdzeniem miała prawo, jako człowiek, łamać porządek świata, minimalizować wartość słowa, które od zawsze nosiło w sobie znamiona Bożej mądrości i woli Bożego Ducha?
Czuła, że ta prowokacja czyniła z niej kobietę pozbawioną wszelkich zasad moralnych i człowieczej, chrześcijańskiej prawości. Wstydziła się tego, choć szczerze mówiąc nie do końca. Może dlatego, że wydawało jej się, że to skomercjalizowany, zglobalizowany świat odpowiada za to, że ona przestała dostrzegać jak dawnej w złu – zło (?) Rozmyślając o minionych cywilizacjach, próbowała zagłuszyć w sobie zdradę, której kiedyś się wobec Boga dopuściła, a która co jakiś czas powracała do niej jak wprawiony w ruch bumerang.
– Cholera – zżymała się na siebie – nie chce o tym myśleć! Nie zamierzam biczować się do końca świata, za pragnienie życia na swoich własnych warunkach. Zdradziłam, bo tak chciałam. Koniec i kropka. Nie ja pierwsza i nie ostatnia – pomyślała.
Na szczęście zmaganie Walerii z własnym sumieniem i przeszłością nie trwało zbyt długo, gdyż January zwabiony zapachem czarnej kawy energicznie wszedł do kuchni i natychmiast rozpędził w głowie zahukanej pracą kobiety, chmury potarganych myśli, uwalniając ją od ciężaru parszywego grzechu, który tak boleśnie, od wielu lat, uciskał jej uniżoną cierpieniem duszę. Kiedyś wystarczała jej zbawienna spowiedź. Dziś nawet wyznanie własnych słabości w konfesjonale przed księdzem nie pozbawiało jej wyrzutów sumienia i nie poprawiało samopoczucia. Ale tym nie zamierzała się wcale nieustannie zamartwiać, bo niby dlaczego?
– Dzień dobry, kochanie! – powiedział January, wyrywając ją z dziwnego zamyślenia.
– Dzień dobry! – rzuciła od niechcenia.
– Zapowiada się niezły dzień – nieprawdaż? – zapytał, nalewając sobie filiżankę czarnej, nie zabielanej żadnym świństwem kawy.
– Może wybralibyśmy się dziś do galerii, popatrzeć na ciuchy? – zagadnął, by kontynuować rozpoczętą rozmowę.
– Może później kochanie, teraz mam na głowie śniadanie, a potem umówioną wizytę u kosmetyczki.
– Zajmij się, jak oczywiście możesz, oglądaniem któregoś ze swoich ulubionych programów TV – naprawdę nie mogę poświęcić ci dzisiaj zbyt wiele cennego czasu. Zrozumienie Walerii nie stanowiło dla Januarego wprawdzie żadnego problemu, ale powstrzymywał swoją złość przeplatającą się z rozczarowaniem. Był na nią wściekły, bo Waleria czyniła z ich małżeństwa tragifarsę, w której on odgrywał zawsze podrzędne role. Nie potrafił od niej odejść, a życie z nią wprawiało go kompleksy i poczucie winy, które były dla niego balastem nie do zniesienia, a z czasem nie do udźwignięcia.
– Powiedz, dlaczego mi to robisz? – Dlaczego nieustannie szukasz pretekstu, by mnie od siebie izolować? – wykrzyknął, choć wcale nie planował tego robić.
– Spróbuj choć raz wdać się w moje położenie. Ja żyję, jakbym nie miał dla kogo! Nie chcę tak żyć – rozumiesz! – Mam dość życia w cieniu kobiety, która z premedytacją mnie ignoruje… Pozbawia bliskości i radości bycia przy sobie. Waleria słuchała jego wywodów beznamiętnie, udając że słowa wypowiadane przez Januarego w złości, nie były przypisywane jej złej woli. Oczywiście, że ignorowała jego pretensje i żale, tak jak on ignorował jej zwariowane pisarstwo. Perfidnie kłamała bez cienia wyrzutów sumienia.
By nie wzbudzać w nim furii, pośpiesznie udała się do pokoju, gdzie próbowała nabrać dystansu do życia i problemów, które ją od jakiegoś czasu przerastały. Nie potrafiła z Januarym rozmawiać. Był taki roszczeniowy i pospolity w tym co codziennie – od wielu lat zresztą – robił i co mówił, że wolała przemilczeć każdą jego wypowiedzianą bez namysłu uwagę czy wulgarną złośliwość. Bała się jego drwin i agresji, dlatego uciekała w świat fantazji i cudownej literatury. Tutaj karty rozdawała ona – nie on. I tego imperialnego terytorium, jej emocjonalnego życia i prawie idealnego świata, zamierzała zaciekle bronić, bez oswajania kogokolwiek z jej literackimi pomysłami i fascynującą wyobraźnią.
Nie zarzekała się Januarowej miłości, wręcz przeciwnie. Lubiła jego towarzystwo, ale postanowiła niczego w nim, ani w sobie, na siłę nie zmieniać. Takie, a nie inne, przekonanie pozwalało jej żyć i tworzyć, bez ciężaru własnej arogancji i jego niemocy. Niestety była w tym obłędzie samolubstwa i cynizmu nieprzejednaną… A czas uciekał, unicestwiając w niej jej kobiecość i ludzką wrażliwość.

Autor: Danuta Schmeling

1622207_1599518836933196_5468666512573050169_n

Ostanim akordem serca

Dzisiaj będzie nostalgicznie, ale nie na tyle, aby Państwa zanudzić, choć temat jest medialnie przegadany. A było to tak…

KWIETNIOWE WSPOMINKI

***
Pamiętam tamten – kwietniowy dzień, jakby to było dziś. Snułam się tego dnia w szlafroku po mieszkaniu od pół godziny. Byłam wesoła i wypoczęta. Chciało mi się żyć! Nim udałam się do łazienki, by wziąć prysznic, a potem zrobić mężowi, sobie i córce śniadanie, włączyłam telewizor…Było po dziewiątej rano. W TVN24 dziennikarz – J.K. zmagał się z informacją, że prezydencki samolot z polską delegacją na pokładzie ma problemy z przyziemieniem na lotnisku w Smoleńsku. Poczułam niepokój i szybko poszłam zbudzić męża, by posłuchał, co z tym samolotem, sama zaś poszłam w kierunku łazienki, żeby umyć się i ubrać… Gdy wróciłam do pokoju, zastałam męża ze łzami w oczach, a w telewizji powtarzano jak mantrę, że TU-154 M rozbił się na lotnisku “Siewiernyj” w Smoleńsku i, że prawdopodobnie przeżyło tylko kilka osób. Co czułam? Oniemiałam z wrażenia, a w chwilę potem rozpłakałam się, nie wierząc podawanym w TVN24 komunikatom. I chociaż bilans ofiar okazał się być większym, ciągle miałam nadzieję, że może jest to nieprawdą. Moja naiwność kazała mi wierzyć, że nic złego się moim rodakom nie przytrafiło, odpierałam fakt za faktem. Co było potem wszyscy pamiętamy.
To wydarzenie na trwałe zapadło mi w pamięć i serce. Dlaczego? Bo jestem Polką utożsamiającą się z moimi rodakami i narodem… Z rodzinami ofiar, którym serdecznie współczuję utraty ukochanych osób.
I choć temat wspomnianej katastrofy ze względu na jej domniemane przyczyny podzielił Polaków, ja stoję ponad tymi podziałami i od lat czczę pamięć ludzi, którzy w mglisty – kwietniowy poranek odeszli z tego świata.

1.

Życie zawadziło skrzydłem –
rzekomo o brzozę –
i niespodziewanie spadło!

Bezpowrotnie odeszło,
wzbiwszy się wysoko w niebiosa,
tam, gdzie zimną rosą i dziękczynnym śpiewem
archaniołowie oczyszczają sumienia umarłych sióstr i braci,
a Bóg Ojciec każe czekać na sąd i świata zbawienie.

Życie ostatnim akordem serca przestało istnieć,
stając się wspomnieniem,
ofiarą losu.

10 kwietnia 2010 r.

2.

Czczę Was bezsłowną ciszą, płomieniem świecy.
Bukietem wspomnień – ludzką pamięcią!

09 kwietnia 2016 r.

11026443_10204144074106455_1284086401_n

Zawsze być na tak!

Od wielu, wielu lat, jako ludzie, przyglądamy się światu i bliźnim, fascynując się homo sapiens i jego naturą. Pięknem człowieczeństwa i jego brzydotą. Życiem, które nas zaskakuje i nęci codziennością.
Cokolwiek by o tym nie myśleć, mówić i nie pisać, ważne byśmy zawsze byli na tak…By cieszyło nas życie nawet wtedy, gdy nie wszystko układa się po naszej myśli.
Proponuje Państwu na wieczór króciutkie opowiadanie: DUCHOWE ROZTERKI z książki pt. ZŁODZIEJKA CZASU. Miłego czytania. Dobranoc!

W Instytucie Języków Obcych panował tego ranka wielki harmider. Zaczynała się sesja egzaminacyjna i Józefina musiała skrupulatnie przeliczyć studentom obecności, a także dokładnie przeanalizować oceny z kolokwiów. Ta łapanka służyła jednemu celowi: niedopuszczeniu do egzaminów tych studentów, którzy skupieni byli w pierwszym semestrze nie na nauce, lecz wiecznej improwizacji i balandze.
– Jak ja nie lubię tego okresu na uniwersytecie! – skarżyła się asystentowi Józefina. Ale Wojtek Marecko zajęty sprawdzaniem kolejnego testu językowego, zupełnie zignorował tę skargę. Tylko Łukasz Zawada-Junas rozbawiony kontrastową sytuacją pomiędzy koleżeństwem, czytaniem gazety zagłuszał w sobie pożądliwość nakierowaną na piękne i powabne ciało Józefiny. To prawda, pracowali ze sobą od kilku lat, ale dopiero dzisiaj dostrzegł w niej nie tylko koleżankę po fachu, lecz kobietę – intrygujący obiekt męskiego pożądania. Odłożywszy gazetę na biurko, postanowił skupić się na sczytywaniu wyników egzaminacyjnych i przenoszeniu ich na płytkę CD. Chciał w ten sposób wyprzeć z głowy złe myśli, które go dzisiaj absolutnie zaskoczyły. Czas wypełniony pracą ich trojga, upływał tak powoli, że miało się wrażenie, że od dłuższego czasu stoi po prostu w miejscu.
W natłoku pracy żadne z nich nie zauważyło, że trzeba wracać do domu. Pierwsza od biurka poderwała się Józka, potem Łukasz, na końcu zaś postanowił wyjść z pokoju lingwistów niepocieszony Wojtek, który wbrew pozorom nienawidził swojej pracy. Nużyły go sprawdziany, kolokwia i takie czy siakie egzaminy, które w europejskim systemie nauczania akademickiego stanowiły trzon wszechstronnej ewaluacji kształcenia. Tylko Józefina nie ujawniała swojej opinii w tej kwestii, by nie uchodzić w gronie za leniwą dyletantkę. Powiedziawszy kolegom: Do widzenia! – powolnym krokiem udała się do wyjścia z sektora A budynku uczelni.
Na dworze było zimno jak jasna cholera. Mróz szczypał w policzki wystawione na wymrożenie. Ale serce Józki było radosne. Szła w kierunku domu energicznie i radośnie. Gdy mijała księgarnię „You & No”, jej uwagę przyciągnął tytuł kolejnej książki Paula Coehlo. „Alef” – ciekawe czyje to imię? – pomyślała. Potem przyłożyła nos do witryny, by lepiej móc odczytać litery nazwiska pisarza, którego książki po prostu uwielbiała. Uśmiechając się do siebie, weszła na stopnie schodów prowadzących do wnętrza kameralnie urządzonej przez właściciela księgarni.
Tego dnia w przybytku bibliofilów, jak nigdy, nie było zbyt wielu klientów, dlatego nie musiała się denerwować staniem w przydługiej kolejce do kasy. Przesuwając się w kierunku kobiety, stojącej tuż za nią, przeglądała powieść, której treści jeszcze nie znała.
– Tę książkę podaruję Krzyśkowi – pomyślała – jak tylko przyjedzie do Wrocławia. Tak postanowiła i nie zamierzała tego postanowienia za nic w świecie zmieniać.
Czy uzurpowanie sobie prawa do Krzysztofa miało w przypadku Józki jakiś sens lub usprawiedliwienie? Nie był jej aż taki bliskim, jak minionego czasu nieżyjący Marceli. Jego kochała szaloną miłością – pozwalając sobie na wszystko to, co może kobieta ofiarować kochanemu mężczyźnie: czas, wiele godzin czasu – miłość i dobry, udany seks. Dużo seksu, by podsycać uczucie i zaspakajać swoją, i jego męską erotyczną próżność. A Krzysztof – to tylko dawna szkolna, zapomniana znajomość. Przyjaciel, który w momencie jej osobistej klęski i zawieruchy życiowej – w centrum której od wielu tygodni, miesięcy była – stanął po stronie kobiety zdruzgotanej śmiercią kochanka. Ktoś, kto mimo wszystko był dla niej jednak bardzo ważnym, w kim widziała dla siebie szansę na normalność i zwyczajne życie.
Rozmyślanie o Marcelim i jego przedwczesnej śmierci zawsze wzbudzało w niej cierpienie, dlatego ucięła tę wyobrażeniową projekcję na tyle szybko i świadomie, by nie rozpłakać się na ulicy pobrzmiewającej głosami ludzi i przejeżdżających samochodów i tramwajów. Powoli uczyła się żyć na nowy rachunek, z nadzieją na pełne miłości i radości życie, w otoczeniu przyjaciół i przy boku mężczyzny, który podał jej jako pierwszy rękę, by wyciągnąć ją z żałoby i czarnego marazmu.
– Ciekawe co też porabia Krzysiek i kiedy odwiedzi ją ponownie we Wrocławiu? – westchnęła. – Eee, to przecież żaden problem. Sięgnęła do torebki po telefon komórkowy i wybierając właściwy numer, cierpliwie czekała na połączenie z Krzysztofem. Po drugiej stronie rzeczywistości, gdzieś w centrum Poznania, nieprzytomny z nadmiaru pracy i problemów Krzysiek odebrał telefon.
– Józka, to ty kochanie? – odezwał się niespokojnie. – Czy coś się złego stało?
– Ależ nie, nie, nic się złego nie stało i nie dzieje! – mówiła szybko. – Chciałam tylko zaprosić cię na przyszły weekend, ale czy wolno kobiecie być wobec mężczyzny tak śmiałą i otwartą?
Krzysiek z niedowierzaniem przyjmował komunikat upleciony z potoczystych słów Józefiny, jakby to co przed minutą usłyszał, było snem na jawie. Serce biło mu szybciej, a oddech rwał się pod naciskiem ogromnego wzruszenia.
– Poczekaj, chyba przyszły weekend mam już zajęty – wyszeptał. – Ale po weekendzie w środę jestem już wolny i mogę przyjechać do Wrocławia. – W takim razie jesteśmy umówieni.
– Do miłego zobaczenia – radośnie zawtórowała mu Józefina, udając się w kierunku domu, który zapewniał jej spokój i bezpieczeństwo.
Dlatego przekroczywszy próg swego mieszkania, poczuła ulgę, jakby uwolniła się od smutków i ociężałego życia. Zamieniwszy obuwie na cieplutkie kapcie, udała się w kierunku maleńkiej garderoby, by powiesić na metalowym wieszaku przemoczone śniegiem wierzchnie ubranie i udać się do kuchni.
Zrobienie sobie gorącej herbaty nie zajęło jej zbyt wiele czasu, dlatego nie zważając na to, że herbata się jeszcze dobrze w filiżance nie zaparzyła, zachłannie nadpiła jej zawartość.
I pomyśleć, że jeszcze przed godziną była na dworze, narażając swój organizm na wychłodzenie. Piła herbatę w skupieniu, myśląc o Krzyśku, mężczyźnie, którego zamierzała uwieść i pokochać…

Konfigurowanie sumienia…

Czasem, gdy człowiek miewa momenty zwątpienia w sens życia, gdy czuje znużenie, dopadają go myśli o tym, jak dalece ludzkość oddaliła się od sumienia i moralności. Jak dalece ja sama oddaliłam się od ideałów, które kiedyś były dla mnie priorytetem… Bilans tych rozmyślań jest taki:

1.
Gdy słowa tracą sens,
a sumienia ludzkie wytarzane w chaosie grzechu milkną,
upominają się o nie głazy i pozornie zimne – bezduszne kamienie.

2.

“Kazanie na Górze Nebo”

Solidarni wiarą i czystym sercem,
kochajmy się,
bo tylko miłość szczera
i prawdziwa jest w stanie pokonać w nas
wszelkie nieprawości i patologie.

Solidarni nadzieją,
pozwólmy sobie na niewinne marzenia,
które dodadzą nam skrzydeł
i uniosą na wysokość nieba,
by ratować człowieka przed
śmiercionośną pustką,
duchowym wypaleniem.

Solidarni sumieniem i empatią,
nie zabijajmy istoty życia
nawet za cenę osobistej wolności,
bowiem zbrukanie rąk ludzką krwią
oznacza P O T Ę P I E N I E!

05 kwietnia 2016 r.

Wyobraźnia miłosierna

Jak bardzo i jak przenikliwie kochamy? Nie wiem, ale jednego jestem pewna: kochamy wyobraźnią miłosierną i takiej miłości sobie i każdemu z Państwa życzę. Cudownego dnia!

1.
Człowiek
z WYOBRAŹNIĄ MIŁOSIERNĄ
kocha ludzi za nic i nikogo nie ocenia!
Jest przy bliźnim na wyciągniecie ręki
i odległość serca – NA DOBRE I NA ZŁE.

04 kwietnia 2016 r.

2.
Lustrem matki jest córka.
Nawet wtedy,
gdy pierwszej już nie ma,
bo pofrunęła jak anioł w stronę gwiazd
i odległych galaktyk.

Lustrem córki jest matka,
schowana za parawanem światła –
bliskich i odległych wspomnień…

03 kwietnia 2016 r.

Co z tą łaską?

12417895_1120786557985158_3095342927914863472_n

Choć nie mam osiemnastu lat, bo wybrzmiały głośnym echem jeszcze w dwudziestym wieku, każdego dnia odkrywam, że się czegoś od innych – starszych lub młodszych od siebie ludzi – codziennie uczę… Zachłannie i pokornie, choć pokorną bywam, nie jestem… – czerpię od nich mądrości, które przed laty bagatelizowałam, uznając jej za oczywiste, choć wcale nimi nie były i nie są. Aby to zrozumieć musiało upłynąć sporo czasu, aż do wczoraj, kiedy to będąc na spacerze z mężem i córką, uświadomiłam sobie, jak wielką łaską są wspólnie spędzone z Nimi chwile i, jak cenne jest życie na Ziemi i miłość, które pozwalają mi po ludzku istnieć oraz w różny, niebanalny sposób – w pięknym świecie funkcjonować. Sprawdzać się w życiowych rolach przypisanych przez los i ludzi. To odkryte w sobie – wczorajsze doświadczenie – zaowocowało dzisiaj prozą poetycką – wierszem, który dedykuję tym Państwu, którzy jak ja, uczą się nieustannie ludzi, których kochają, siebie i życia… Miłej – kwietniowej niedzieli. Pozdrawiam.

Definicja łaski, wstępem do wiersza:

* ” < łaska > – w teologii rozumiana jako dar udzielany człowiekowi przez Boga, a którego przyznanie nie jest związane z żadną zasługą… ” sic! [Vide: Wikipedia]

12717993_1120787697985044_4639963540612902936_n

1.

(***)

Łaską jest ŻYCIE
konsumowane na Ziemi
przez:
człowieka,
rudego kota Tuliego albo łaciatego Korniszona,
zwinną pszczołę, niekoniecznie Maję,
konika polnego – trawiastego, zielonego grajka.

Drzewa bezgłośne –
oświetlone kwietniowym słońcem.
Kwiaty: krokusy, żonkile, bratki, fiołki, tulipany;
bursztynowe żaby, co rechotem witają kwitnącą Pannę Wiosnę.
Rzeki błękitne
wijące się wśród zielonych dolin
i górskich, sękatych przesmyków.

Łaską jest MIŁOŚĆ: dobra, szlachetna – miłosierna,
przyjazna światu. Pobłogosławiona ręką samego Boga.

03 kwietnia 2016 r.

12472737_1120788521318295_6660850787829546451_n

2.

MIĘDZY ZNAKIEM A ZNACZENIEM

Nie wiem,
po co ludzkość rozmienia życie na drobne kawałki –
szczegóły – krótsze sekwencje?

Przecież i tak wszystko jest w NAS jednolite,
mistycznie zakodowane – nienaruszone.
Pragmatycznie wielkie!
Osadzone między znakiem a znaczeniem.

29 marca 2016 r.